Grafomania świeżo wyciśnięta



 
Shut the fuck down! Zagadnęła po przyjacielsku Dorota rozkurwiona do granic wrzaskiem dziewczyn i dupą Kaśki, która wpadła na stół i zrzuciła z niego jakieś Doroty notatki, jakieś wielkie teorie i uwagi, wykresy i analizy. Kaśka popchnięta przez Alkę z żądzą zniszczenia wymalowaną na twarzy chwilę jeszcze szykowała się do skoku, kiedy orientując się w swoim postępowaniu i przede wszystkim w zaszłej właśnie zaszłości, w szkodzie Doroty dokumentów i jej niechybnej zemście chyłkiem wbiła się w ścianę  plecami, przywierając cała jak naleśnik do patelni ze zdrapaną warstwą teflonowej powłoki. Chyba nigdy nie widziałam Doroty w tym stanie. W oczach miała czyste zło. Jej twarz przypominała twarz największego zbrodniarza po najgorszym mordzie.  Nakurwiając pod nosem wlazła pod stół, pozbierała papiery leżące bez ładu i składu po całej podłodze, po czym rzuciła je na blat zgniatając doszczętnie wciąż zaciśniętą w pięść dłonią, nogą przysunęła krzesło na którym natychmiast usiadła opierając stopy na bocznych wzmocnieniach i rozcierając resztki papieru rękoma trzęsącymi się ze wściekłości, wyklepując zgniecenia na prostą taflę wzięła w dłoń ołówek i poczęła bazgrać coś na wzór planu, co kazała nam patrzeć i słuchać uważnie, bo powtarzać nie będzie.

1

Obudzona z głębokiego snu pełnego obrazów i dźwięków zupełnie niczym, zupełnie bez powodu. Zgaszone światło w pokoju fazy REM. Przerwany przewód łączący świadomość z podświadomym doznawaniem. Mogłabym nie otwierać oczu i zmusić się do zaśnięcia jeszcze raz, chociaż i tak pewnie nie zobaczę już tych samych scen, nie usłyszę tych samych głosów, nawet jeśli wyobrażę je sobie przed wymuszonym zaśnięciem. Cisza kołysze się w powietrzu robiąc sobie żarty z szumów, odgłosów i dźwięków pochodzących z ludzkich ust, które wydawało mi się że słyszałam jeszcze chwilę temu, a może temu całe wieki. Nieruchome ręce poruszają palcami robiąc mi na złość, demolując moje poczucie kontroli, budząc ciało, które chciałam unieruchomić jeszcze chociaż na godzinę, jeszcze chociaż na pół, żeby tylko zobaczyć co będzie dalej, co się wydarzy w tym życiu, które mi się śniło, a że mi się śniło tylko, czy wręcz aż, tego jestem akurat pewna, bo realnie nie jest aż tak konkretnie, realnie białko nie jest tak ścięte, a ja jak zresztą cały pozostały świat poruszamy się w zupełnie nieściętym, śliskim świecie, w którym masz szczęście jeśli Cię nie złapią, szczęście jeśli nikt nie postanowi Ci utrudnić, obrzydzić, wykorzystać. Był to czas najwyższy z najwyższych, niczym najwyższy budynek świata z niewidocznym, umoczonym w chmurach wierzchołkiem aż chciałoby się wdrapać po ścianie na sam szczyt i przekonać się na własnej skórze, że nie jest to żaden wyimaginowany, sfingowany szczyt, ale właśnie najprawdziwszy z najprawdziwszych.

Rozświetlona zielonym światłem pusta ulica przyciąga dostępnością. Rozhulany po pustym mieście pustych ludzi wiatr uderza w plecy i czujesz że jesteś w stanie latać, albo chociaż rozpędzić się na rowerze tak, żeby stopy przestały nadążać z naciskaniem na pedały. Można wtedy zrobić to, co robią prawie wszystkie dzieci zjeżdżające z górki, podnieść nogi do góry i gnać przed siebie kontrolując jedynie kierownicę, a raczej połowicznie kontrolując tor ruchu, pozwalając pedałom kręcić się i o ile nie zaczepią o jakąś górkę, czy kępę gęstych traw szczęśliwie dojechać do gdzieś tam. Myśli nieograniczone absolutnie niczym bez tematów tabu, bez wiatru ani żadnego kręcenia potrzebnego do uruchomienia, bez znaczenia czy w próżni, czy gdzie uderzają we mnie z całą mocą swojej realności. Rachunki, podatek winny urzędowi, czynsz i karma dla kota, karma dla człowieka, karma dla ducha zjadają mnie od środka niszcząc dopiero co narodzone komórki szczęścia. Zastanawiam się czy zmienię tę beznadziejną sytuację otwierając oczy, czy w ogóle tę sytuację można jeszcze zmienić, czy jest pożądane aby zapomnieć lub przynajmniej nie myśleć o tym, co jest kwintesencją społeczeństwa, czy być jednostką nieprzystosowaną, której i tak nie postawią pomnika, nie pochowają na powązkach, a w książkach do historii nie będą opiewać wielkości jej i chwały, bo chwała bohaterom nie jest w cenie w tych czasach, a samo bycie nieprzystosowanym nie uprawnia do darmowych przejazdów. Może czas otrząsnąć sierść z porannej rosy, wygrzebać puch z piórek i ustawić się w kolejce oplatającej świat, pokręconej, pozaginanej, wyciągniętej jak wylniały kocur na rozgrzanym parapecie wbrew pogodzie, wbrew deszczom, słotom i upałom, kolejce nieprzeziernej, gęstej od oddechów, od zgonów marzeń i snów, od zardzewiałych znaków drogowych pokazujących gdzie stać, jak stać, gdzie przewęzić, gdzie rozszerzyć, znaków pełnych łez i goryczy, których zlekceważyć nie można pod groźbą więzienia, pod groźbą nieprzystosowania, wytknięcia prostym palcem, a może nawet pod groźbą szpitala psychiatrycznego. Wstać z łóżka i zając sobie miejsce w kolejce do pracy, do oszczędności, do pracy u podstaw, do swojego miejsca w społeczeństwie. Wstać i zająć sobie miejsce w kolejce do bycia człowiekiem, do poczucia tego bycia i do wszelkich praw, które z tego wynikają. Myślę o tym robiąc kawę kątem oka zerkając na dwustronicowy rachunek upchnięty wczoraj wieczorem między butelkami z wodą do kwiatów. Co się stało, że nie wyrosłam rośliną? Co się stało, że nie wyklułam się z orlego jaja na szczycie niezdobytej góry? Co się stało i kiedy, że takich gór nie ma już na tej planecie? Dlaczego nie mogę uciec poza? Poza światem, na który zostałam skazana i który został skazany na mnie pełno jest miejsc bez odcisków podeszw wprost ze sklepów znanych projektantów i puszek po coli rozrzuconych rękoma w modnych tej wiosny rękawiczkach z kolorowej eko skórki. Kręcę się w kółko znosząc cukier, mleko, łyżeczkę niczym drobne patyki do budowy gniazda. Wracam do pokoju, w którym nie ma już śladu po sennych wydarzeniach, po świetlanej przyszłości i jeszcze świetlniejszej teraźniejszości. Pustka wymierza mi policzek w sekundę po przekroczeniu progu, magicznej granicy kwadratowego pomieszczenia. Wyścielam swoje wnętrze ciepłem i delikatnym aromatem kawy. Pozwalam się jej rozpływać na wszystkie strony nie bacząc na kontrolę, tak modną tego lata. W poza nie musiałabym mieć kontroli nad wszystkim, pewne sprawy mogłabym zostawić przysadce pozwalając jej na oddechy i szybkość pulsu jaki sama chciałaby mieć, to przecież w jej najlepszym interesie utrzymać tę machinę w stanie pozwalającym na bezproblemowe użytkowanie przynajmniej przez 80 lat. W poza przede wszystkim nigdy nie uderzyłaby mnie moja własna pustka i nie musiałabym się bać, a może nawet strach nie istniałby wcale. Byłoby tam miejsce na mój kolorowy pokój z papierowymi żurawiami obsiadającymi gałąź z lasu obok domu, piętrowe łóżko z widokiem na kontynenty, ściany z cegieł powojennej Warszawy. Miejsce na jedwabiste muśnięcia.

Krew odpływa mi z głowy, kiedy muszę założyć gorset codzienności. Wbijanie się i formowanie milionem sznurów kantów tego, co zostało z mojej indywidualności. Ociosywane z kory drzewo puszcza soki. Burzony dom próbuje w ostatnim tchnieniu rozrzucić swoje cegły jak najmocniej, jak najdalej, jakby chciał dać im szansę nowego istnienia. Wydycham senne powietrze i pozwalam się ścisnąć nabierając nowego, pełnego korporacyjności, garsonkowatości, teczkowości, laptopowości. Talia osy i zgrabne obcasy, najważniejszy biały kołnierzyk rzuca się w oczy wykłuwając uczucie wolności z oczu niedostosowanych. Nie ma czasu na zastanawianie się czy tego właśnie chcę. Nie ma czasu na przeliczenia, trzeba szybko wykonać przelew i stanąć w kolejce zanim przyjdą inni. Uśmiechnąć się i przygotować na interwiew w języku angielskim. W poza nie byłoby języków. Ani garsonek. Może nawet sznurów by nie było. Przeładowana cukrem przynajmniej o połowę kawa na kilka godzin pozwala zapomnieć o głodzie i marzeniach. Pozwala uśmiechnąć się szerzej i zapobiega wstrząsom dłoni mogącym wywołać skutki uboczne w postaci sekundowego opóźnienia w wysłaniu ważnego maila. W poza nie byłoby maili. Chyba że miłe. Może tylko miłe mogłyby być, ale wyłącznie miłe i realne, szczere. Nie zauważyłam, zajęta wymianą zdań w jednym z europejskich języków. Monotonne uderzanie zbyt monotonnie próbowało zwrócić moją uwagę.  Szkło w super nowoczesnej plastikowej obudowie poruszyło się delikatnie i skrzypnęło pod naporem rozwścieczonego swoją bezradnością wiatru. Spojrzałam na korony drzew, które kiedyś znały mnie tak dobrze jak ja sama siebie znam. Zatrzymały mój wzrok magnetycznym polem zależności pozwalając działać kroplom wody podległym wiecznej grawitacji. Urwana wpół słowa wypowiedź rozerwała pojedynczy sznur gorsetowego zniewolenia. Przerażona uśmiechem wywołanym pojedynczą kroplą chciałam wybiec i ukołysać dobijającą się niecodzienność, lecz z obawy przed pękającą lawiną pereł sypiących mi się pod nogi wstałam powoli i przeprosiłam z całą korporacyjną elokwencją oddalając się w stronę wyjścia. Coś ciągnęło mnie za biały mankiet, wiatr popychał w plecy, kazał mi opuścić okrągły biurowiec, zmuszał do ewakuacji. Wzywa mnie poza, pomyślałam do siebie w myślach śmiejąc się z własnego przekonania o jakiejkolwiek przyczynowości kierunku, w jakim wieje wiatr. Deszcz ustał zanim zdążyłam opuścić chroniący kilkoma tonami betonu i aluminium budynek.  Nie widziałam rozpędzonego samochodu wchodząc na pasy pozbawione bezpiecznych świateł, bezmyślnie parłam do przodu jakbym spieszyła się do kogoś kto rozkochał mnie i opuścił, a teraz zjawił się znowu wyciągając ręce do mnie, po mnie, oczekując że będę taka jak w chwili kiedy pozwoliłam sobie sama sobą zawładnąć. Pierwsze o czym pomyślałam słysząc pisk gumy zdzieranej silnym tarciem to koszt jaki poniosę za naprawę, dopiero potem o sobie, nie o tej w gorsecie, którego sznury właśnie pękły, ale o tej zupełnie nieskoordynowanej istocie z aparatem fotograficznym, z pędzlem, z wykrawaczką, z maszyną do szycia, z gwoździami, śrubkami, z kieszeniami pełnymi kapsli i cukierków, z kasztanami z parku skaryszewskiego zebranymi dziesięć lat temu, o mnie w środku, o mnie w poza, nie tutaj, nie w kolejce, nie w świecie, w którym w mojej dłoni ciągle jest kawa, albo papieros, nigdy książka. Kogo pochowa moja matka? Czy zrobi mi takie świństwo i pochowa mnie w garsonce? Co napiszą na wstędze? Że kto tu leży? Czy z żalem pożegnają mnie pracownicy firmy i tu nazwa większa niż samo pożegnanie? Czy naprawdę mój grób stanie się neonem reklamowym? Śmierć śmiercią, ale w świecie pełnym modowych trendów i kołnierzykowej zależności któż w najdroższym samochodzie stolicy nie zatrzymałby się przed obcasami Prady? Nawet jeśli to podróba, kto miałby tę odwagę? Zdjęłam buty powoli i zostawiłam w miejscu, w którym uratowały mi życie, na środku pasów przed biurowcem obłudy. Nie, nie uciekłam do parku żeby wyżalić się drzewom, nie poszłam na kawę ani po książkę do biblioteki. Nie spotkasz mnie w autobusie, a nawet jeśli mnie tam kiedyś dojrzysz, będzie to mgnienie, niczym niezapamiętane nanosekundy Twojego życia. Nie bez poczucia winy i nie bez poczucia obowiązku przeszłam w poza nie pytając o pozwolenie. Oceną Twojego świata pozwoliłam siebie skazać na miano nieudacznika lub szaleńca z pełną świadomością tego piętna. W połowie drogi na szczyt Twojej doskonałości zostawiłam buty i wróciłam do podnóża korporacyjnej góry, rezygnując ze sztucznego słońca hipnotyzującego Twój wzrok i ciągnącego Twoje wysiłki ku szczytom, ku blaskowi, ku słodyczy najsłodszego cukierka. Przeszłam na dietę chcąc pozostać na tym świecie w jak najmniejszej cząstce. Dodałam koloru swojej bezbarwności. Zostawiłam ślady, po których można doszukać się mnie na szarych murach i w zakamarkach, w których bywają tylko gołębie. Nigdy ich nie dojrzysz, bo Twoja droga ku szczytom ukradła Ci uwagę jaką kiedyś potrafiłeś poświęcić światu. Wypadłam dla Ciebie z obiegu niczym banknot po dewaluacji, nawet jeśli kiedyś byłam warta miliony. Nie spojrzysz na mnie, bo mój świat stanowi Twój rynsztok, moje wrażenia to dla Ciebie szarość codzienności. Zarabiasz pieniądze, kiedy ja wsiąkam poranną rosę zrywając bez.  Użyjesz argumentów, których nie zdołam pokonać, ponieważ nawet nie spróbuję, powiesz że byłam nikim, kiedy Ty budowałeś świat. Moja emerytura nie pozwoli mi na podróże. Ty zwiedzisz wszystko, będziesz pił szampan w drogich hotelach i kąpał się w krytych basenach. Ja będę rzucała chleb z pasztetem kotom, które zamieszkają w piwnicach mojego bloku. Będę widziała jak drzewa zazielenią się, zakwitną i ozłocą. Na spacerze dotknę kamienia rzuconego na tę planetę setki lat temu przez przypadkowy deszcz. Będziemy umierać podobnie. Ty w luksusowym łóżku w jednej z sypialni swojego domu, ja w moim pokoju, w niewielkim mieszkaniu. Ty cały majątek rozdzielisz pomiędzy swoje dzieci. Ja pożegnam się z córką, mówiąc jej że emocje to wszystko co można ze sobą zabrać wszędzie i że nie zostawiając jej nic, zostawiam wszystko, że kocham ją bardziej niż cały świat i że szczęścia nie da się zapisać żadnym testamentem. Ostatecznie i Ty i ja zamkniemy oczy lub zostaną nam one zamknięte.

Gdzieś w środku wilgotnego lasu leży kamień porośnięty mchem. Codziennie odwiedzają go mrówki znoszące strzępki liści do swojego mrowiska. Czasami obok przebiegają sarny, a zdarza się że lochy ze swoimi młodymi trącają go nosem w poszukiwaniu żołędzi. Nie chodzą tam ludzie i nie wycinają drzew, bo chroni je prawo. Nikt nie wyrzuca tam śmieci. Podmokły, nieprzyjemny dla człowieka teren chroni ten zakątek przed eksploatacją.

2

pewnego dnia obudzę się we własnym, wielkim, wygodnym łóżku. rozejrzę się po jasnym pokoju. spojrzę na łóżeczko. uśmiechnę się. kot zauważy, że się poruszyłam i przyjdzie wymusić poranną porcję zainteresowania. na zewnątrz będzie świeciło słońce. albo będzie padał deszcz. będzie przyjemnie, niezależnie od temperatury. przeciągnę się bezgłośnie, żeby Cię nie obudzić. wyjmę nogę spod kołdry, zsunę się i będę szukała kapcia bosą stopą. znajdę. albo nie. uśmiechnę się. podejdę do Ciebie i paranoicznie, jak wszystkie kobiety w mojej rodzinie, sprawdzę czy oddychasz. kot zeskoczy z łóżka i zacznie ocierać się o moje nogi. otoczy mnie nadzwyczajnie cicha cisza. usłyszę Twój oddech. uśmiechnę się. założę szlafrok. ten mięciutki, ten, który zawsze wieszam na drzwiach łazienki, chyba że rzucam w nogi łóżka, żeby rano i nocą mieć go pod ręką. poczuję piasek pod stopą. spojrzę na ciemną, drewnianą podłogę. uśmiechnę się. to z wczorajszego spaceru. pomyślę o kawie i ciepłych bułeczkach z twarożkiem i rzodkiewką. uśmiechnę się, bo przecież nie kupiłam wczoraj pieczywa. pójdę do kuchni. zajrzę do lodówki. nie zamknę drzwiczek. na drugim końcu kuchni przekręcę pokrętełko i włączę radio. tak, tak… po cichu. wrócę do lodówki. wyjmę mleko. zamknę drzwiczki. dzisiaj obiecuję sobie, że odkurzę i umyję podłogę. pomyślę obserwując czarno - białe płytki w kuchni. pstryknę pstrykadełkiem czajnika i wkładając ręce do miękkich kieszeni szlafroka poczekam aż woda zacznie wrzeć. usłyszę jak się przeciągasz, spojrzę w okno i uśmiechnę się. znajdę Twoją wyparzoną butelkę. zrobię Ci śniadanie i wstawię do podgrzewacza. czajnik odpstryknie. wyjmę kubek, szybko nasypię półtorej łyżki kawy i dwie i pół łyżeczki cukru. zaleję. kot dostanie swoją puszkę z makrelki. Ja dostanę swoją kawę ze spienionym mlekiem. Ty dostaniesz swoją butlę. podejdę do Twojego łóżeczka i zapytam o to, o co pytam co rano. kiedy wreszcie będziesz trzymała swoją butelkę sama, żebym mogła w spokoju obejrzeć kreskówki przy kawie i wyobrazić sobie że zjadłam już ten twarożek na tych pysznych bułeczkach. nic nie odpowiesz zajęta swoim smoczkiem. uśmiechniesz się do butli, a ja do kubka z kawą. podniosę Cię i ułożę na swoim ramieniu. w otchłaniach kołdry wyszukam uniwersalnego pilota. wcisnę play. włączy się telewizor, radio i klimatyzacja, wyłączy się muzyka w kuchni. uśmiechnę się, Ty krzykniesz, kot wskoczy na fotel i zacznie się myć. ręcznie wyłączę klimatyzację i radio, otworzę okno i wpuszczę do mieszkania słońce, deszcz, wiatr, albo… Ty i kot zaśniecie. włożę Cię do łóżeczka, pogłaszczę kota, pójdę pod prysznic. obiecam sobie, że zrobię dziś zakupy… pewnego dnia otworzę oczy. przypomnę sobie ciepły, jaśniutki piasek i wodę. słońce i ciepły wiatr. uśmiechnę się.
3

… mogłabym powiedzieć, że sama pościeliłam sobie poszewkami z kory, a teraz mam żal do całego świata, że nie wyśpię się w atłasach, albo jedwabiach. Zastanawiam się czasami nad sensem tego bezsensu, nad życiem. Uczę się, pracuję, zarabiam, wydaję, płacę podatki, jak mały, metalowy robocik przyjmuję prawa nie próbując protestować. Podnoszą wiek emerytalny? Ok., trudno, jakoś to przetrwam. Obniżają dodatki dla rodziców samotnie wychowujących dzieci? Trudno, przecież można jeść mniej. Przecież jeśli wierzyć ogólnoświatowym statystykom, miliony ton jedzenia rocznie ląduje w koszach na śmieci. Obniżają zniżki dla studentów? Przecież nie muszę często jeździć do domu. Najlepiej wcale, bo to przecież tylko rozprasza i przeszkadza w nauce, a moje wyższe wykształcenie jest tak potrzebne na kasie w kerfurze. Kiedyś przerabialiśmy wiersz jeszcze w liceum. Pamiętam fragment: „… chciałabym nie być, chciałabym zasnąć i zbudzić się po wojnie…” W czasach pokoju wojna toczy się równie intensywnie. Równie ostro i zażarcie. Umieramy szybko, młodo. Umieramy zanim zdążymy znaleźć pasującą skarpetkę, zanim dobierzemy odpowiedni kolor krawata, zanim znajdziemy w szufladzie rajstopy bez oczka przez sam środek nogi. Umieramy rodząc się, a mimo to zewsząd TRZEBA ŻYĆ trąbi przerażony możliwością utraty kolejnego gatunku świat. Spokojnie świecie. Zbyt jesteśmy egoistyczni, zakochani w sobie, zażarci w postępowaniu na przekór wszystkiemu, żeby odejść tak po prostu nie zostawiając po sobie choćby zamrożonych zarodków. Nie da się zburzyć muru, nawet jeśli wyjmie się cegłę z jego podstawy. To nie styropian, nie wystarczy mocniejszy podmuch wiatru. Cementujemy się nienawiścią, wrogością, postawą anty wobec wszelkich przejawów inności i wobec wszelkich przejawów tako samości. Tynkujemy swoje podstawy, nabieramy warstw, nasze nagie, delikatne, niemowlęce ciała oblekają się kolejnymi warstwami skóry, twardym naskórkiem umierającym i rodzącym się na nowo każdego dnia. Ścieramy go w coraz bardziej wyrafinowany sposób, a on ciągle odrasta i ciągle wydaje się odrastać grubszy, coraz bardziej popękany od nadmiaru złych emocji, bo w człowieku najważniejsze są emocje. To one budują i niszczą. One każą nam wybuchać, one wyzwalają uśmiech. One każą nam milczeć. Nie uczucia, nie postawy, nie wartości, ale właśnie emocje. Te, które przychodzą i mijają w kilka minut, a nawet sekund. A kiedy już stajemy się grubi jak napęczniała do rozpuku fasola, kiedy przysłowiowy dym z uszu przestaje być przysłowiowym, kiedy schodzi z nas nie jedna, ale z miejsca kilka warstw starego, popękanego naskórka, kiedy cała lawina nazbieranego stresu, kłamstwa, obłudy, dwulicowości, niesprawiedliwości, życiowego pecha i tego nieznośnego poczucia, że zostaliśmy skrzywdzeni, że zostaliśmy ukarani za to, za co inni nigdy nie będą, kiedy wreszcie to wszystko się uwolni, kiedy nagle w środku miasta popchnięta przez kogoś, uderzona, nieprzeproszona zatrzymujesz się i czujesz, że lecą Ci łzy. Czujesz, że jesteś w stanie złapać przypadkowego przechodnia i zmasakrować go, choćby słownie, lub też czujesz, że jedyne na co Cię jeszcze w życiu stać to wbiec teraz na pasy przy czerwonym świetle i pozwolić się uwolnić… pękamy rozlewając się milionem barw, które łączą się w emocjonalnej rapsodii i opadają pokrywając czernią pory, żyły, naczynia krwionośne oraz limfatyczne, serce, płuca, krtań, tchawicę, znajomych, przyjaciół… bezbrzeżna czerń wyciągająca kościotrupie ręce po absolutnie wszystko co widnieje na Twoim horyzoncie, bezbrzeżna czerń oplatająca Twoje koniczyny i unieruchamiająca Cię na dni, miesiące, lata… Toniesz, nie czując tego. Zatapiasz statki swoich przyjaźni. Wydaje Ci się, że widzisz możliwości wyboru, wydaje Ci się, że wybierasz, że Twoje postępowanie prowadzi Cię dokładnie do celu, a mimo to cele, o których mówisz ciągle wydają się tak strasznie nieosiągalne. Opuszczone wybory i decyzje oplecione pajęczą siatką, pełne drobnego szkła z wybitych przez małych wandali okien, prowadzą Cię do ruchu fantomowego. Próbujesz zakręcić kran, wyciągasz rękę i wydaje Ci się że zakręcasz, że woda przestaje lecieć, po czym budzisz się i okazuje się, że nie mogłaś zrobić nic, że przecież nie masz tej ręki. Mówisz sobie, że wybierasz i myślisz, że wybierasz i czekasz na konsekwencje wyboru, które nigdy nie nastąpią, ponieważ żadnego wyboru nie było. Boisz się szaleństwa w swojej głowie. Boisz się zbyt głośnego śmiechu i zbyt głośnego milczenia. Nie potrafisz być po środku. Słowo równowaga wypada z Twojego słownika. Nie robienie nic lub uleganie temu co sugerują Ci inni wciąż popycha Cię w dół, coraz bardziej w dół i jeszcze niżej. Nie potrafisz wznieść się ponad to, nawet w dni, kiedy przebłyski słońca skłaniają Cię do wyciągnięcia w górę rąk i wzniesienia wzroku ku wyjściu. Nie potrafisz wyjść, bo wiesz co czeka Cię na zewnątrz. Konsekwencje. Konsekwencje braku wyborów, konsekwencje ulegania innym, konsekwencje postępowania Twojego ciała szarpanego podmuchami wiatru. Dobrze wiesz, że nawet jeśli wyczołgasz się z tej otchłani spadną na Ciebie kolejne ciosy, tym razem te, które zadałaś sobie sama. Teraz spojrzysz sobie w oczy w lustrze i zobaczysz jak wygląda Twój prześladowca. Wyobraź sobie wszystkich, którzy skrzywdzili Cię w jakikolwiek sposób, ustaw ich w równym rzędzie i stań w nim obok nich. Nie można uciec od słabości. Ona zawsze jest. Możesz przyznawać się do niej przed innymi, lub chować ją po kieszeniach niczym jesienne kasztany, ale przed samą sobą nie musisz ukrywać nic. Masz prawo dokonywać wyborów. Z wyborów składa się życie. Nie ma dnia bez wyborów. Każdy ich dokonuje. Warto wybierać, nawet jeśli ciągle wybierasz źle. Rezygnując z wyboru, czynisz siebie chorągiewką. Możesz wybrać w jakiej pościeli chcesz spać. Możesz pościelić sobie sama, lub pozwolić żeby inni robili to za Ciebie, a Ty będziesz odczuwała żal. Żal do nich za to, że Cię krzywdzą i ten nieuświadomiony żal do siebie za to, że nie zrobiłaś nic, żeby się ratować. Nie możesz wybrać czasu swoich narodzin, ani przewidzieć chwili swojej śmierci. Nie zadecydujesz czy urodzisz się człowiekiem czy wombatem. Możesz natomiast wybrać czy chcesz żyć czując miłość, czy nienawiść. Czy być, czy mieć, czy być i mieć. Czy żyć, czy nie. Czy stchórzyć, czy spróbować. Zawsze masz jakieś czy. Nawet jeśli stoisz na rozstaju dróg, gdzie jedna prowadzi w ciemny las, a druga zabudowana jest murem. Mur można pokonać na wiele sposobów, a ciemny las bywa bezpieczniejszy niż ten, w którym wszystko widać. Nie będzie można obstawiać kiedy los rzuci kości na stół. Nie cofniesz ruchu. Pionki muszą dojść do końca planszy.
4

Stłukła się moja szklana kula. Sama się nie stłukła oczywiście, ale faktem jest, że w tej chwili zostało po niej tylko szkło, które rozsypało się dookoła podobnie zresztą jak pseudo śnieg, który przywykłam, że leci z góry, pseudo pada, jak w amerykańskich filmach nadawanych w Boże Narodzenie. U nich tam śnieg może spaść nawet w rozpalonej Kalifornii i nawet w środku upalnego lata. Ocieplenie klimatu jest przecież ewidentne, a wiadomo że aby dostrzec ocieplenie, trzeba dostrzec najpierw ozimnienie. Może sama wypuściłam ją z rąk, a może ktoś mnie popchnął? Czy ja oby na pewno trzymałam ją w swoich dłoniach? Potrzeba przynajmniej jednego punktu zaczepienia, żeby brać się za rozwikłanie nawet najmarniejszej zagadki. Jakieś punkty zaczepienia? Ustalmy fakty. Kula ewidentnie istniała. Była realna? Tak, była realna. Kiedyś pamiętam, miałam ją w rękach. Była ciepła, jakby żyła, a w środku działy się rzeczy. Ktoś kogoś potrącił, ktoś przeprosił, ktoś krzyknął. Widziałam dziewczynę z łańcuchem pereł związanym na wysokości piersi i kobietę posługującą się eyelinerem w szarpiącym raz po raz tramwaju. Nie padał śnieg, bo w ogóle nie było nieba, nie było widać gwiazd i nie świeciło słońce. Tak jakby w świecie istniały same ściany, bez sufitów. Faktem jest że kula była lekka, choć w środku były ciężary. Domy, ludzie, kamienice, zwierzaki, lodówki i czekoladziarki. Latały tam muchy i rosły kwiatki. Istniała ziemia, czarna, gliniasta, sypka. Ludzie chodzili, psy szczekały, muchy machały skrzydełkami, biedronki siadały na zielonych listkach. Dział się świat. Jeśli więc kula istniała i została stwierdzona organoleptycznie, jeśli ustalono, że była cała, choć nie występowało w niej niebo, a jedynie ściany i ziemia, zasadniczo jednak realne szkło i nierealny śnieg nie były w żaden sposób elementem istniejącego, lub też nieistniejącego, a jedynie zmyślonego, lub wytworzonego podczas marzeń sennych otoczenia, co jednoznacznie świadczy o całości, choć nie świadczy o braku rys, czy innej patologii struktury konstrukcyjnej tejże kuli, jak doszło do zniszczenia, kto spowodował stłuczenie szkła, w czyich dłoniach znajdowała się kula w chwili nieszczęśliwego wypadku i czy rzeczywiście był to wypadek, czy też celowe działanie, a ponad wszystko czy zdarzenie to można nazwać nieszczęśliwym i jakie konsekwencje świadczą o charakterze tegoż wydarzenia? Ustalenie, że coś co widziałam i czego sama dotykałam było realne, nie jest wielkim osiągnięciem, a pytania o przyczynę całego zajścia piętrzą się i co gorsza komplikują z każdą chwilą bardziej. Ustalmy fakty dogłębniej. Podczas całego zajścia rozmawiałam na gg. Rozmowa dotyczyła… nie pamiętam dokładnie, ale mówiłaś coś o dopasowaniu człowieka do człowieka, coś o cechach charakteru, a nawet osobowości. Coś mi tam tłumaczyłaś, ale moja świadomość była jakby we mgle. Pamiętam, że czułam jakby w głowie bawiło mi się ciśnienie. Nieporównywalne z niczym uczucie, które jakby zaburzało zdolność do prostego przejścia po białej linii, choć nie zataczałam się. To jakby coś w środku było chwilowo upośledzone, ale tylko podświadomie, bo świadomie wszystkie funkcje, jakie powinny mieć miejsce w mojej głowie, miały to miejsce i były dostępne na moją prośbę, a raczej na moje żądanie. Dotknęłam palcem czubka swojego nosa i trafiłam w sam jego środek, można więc przyjąć fakt, że zaburzenie miało charakter jedynie nawet nie podświadomy, a raczej było to coś, co mi się wydawało. Coś co przyjęłam jako możliwość własnego zachowania, które było inne niż to, do jakiego przywykłam i brakowało mi danych, aby odpowiednio je sklasyfikować, ponieważ nigdy wcześniej taka bitwa na argumenty nie toczyła się we mnie tak bezpośrednio. Rozmowa nie była długa, ponieważ ją przerwałam. Powiedziałaś coś, czego nie odrzuciłam, ale też trudno było mi to przyjąć jako prawdę. Poprosiłam o czas na przemyślenia, bo przecież sprawa dotyczyła mojej osoby i nie mogłam tak po prostu zgodzić się, ale też tak po prostu odrzucić Twoich słów też nie mogłam. Nie wierzę w zdolności telepatyczne przenoszone drogą Internetową. Jeśli znasz kogoś w świecie wirtualnym, nawet niech to będzie dziesięcioletnia znajomość, nie będzie niczym niezwyczajnym, że ten ktoś będzie czasami wiedział o co Ci chodzi bez udziału Twoich słów, ale czy jeśli znasz kogoś od lat np. pięciu, a wasze kontakty są może nie sporadyczne, ale jednak niezbyt częste, to czy taka osoba jest w stanie określić aktualny poziom Twojej siły? Chodzi mi tu o siły raczej psychiczne, niż fizyczne. Biorąc pod uwagę Twoją płeć, a załóżmy że jesteś kobietą, co znaczy że czynny udział w Twojej psychice stanowi aktualna faza księżyca, pms, a jeśli jesteś osobą wrażliwą również aktualny stan Twoich emocji, które jak wiadomo mogą się zmienić z sekundy na sekundę i nie powinny stanowić jakiegokolwiek dowodu w sprawie aktualnego stanu Twojego umysłu, czy można poprzez łącze Internetowe stwierdzić że jesteś w tej chwili słaba, lub przynajmniej słabsza niż zazwyczaj? Przyjmijmy że Twoim rozmówcą jest człowiek o płci również żeńskiej, żeby już nie podlewać problemu życiodajnym sokiem, który pozwoli mu urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Zgodzę się, że można przypuścić iż stan emocjonalny predysponuje naszą rozmówczynię do przejawiania niejakiej słabości, ale czy odważyłabym się powiedzieć kobiecie, że wydaje mi się słaba, a przynajmniej słabsza i że z tego powodu strącam ją z piedestału doskonałości, a raczej pozornej doskonałości, bo przyjmijmy, że pojęcie to podobnie jak pojęcia typu niezależność nie powinny w ogóle istnieć, lub też powinno się określić szczegółowe zasady ich funkcjonowania w świecie, w rzeczywistości, w tej lepkiej substancji, która obkleja nas i w której zmuszeni jesteśmy się poruszać od początku aż do końca, a szanując poglądy tych, którzy z kolei nie uznają pojęć typu koniec i początek, a jedynie ciągłość, trzeba przyjąć wersję, że owa substancja obkleja nas po prostu w całej ciągłości od nieskończoności, aż do nieskończoności. Czy to strącenie mogło być powodem rozbicia kuli? Czy piedestał, który ktoś skonstruował w swojej świadomości, a który w mojej własnej nie istniał, może być powodem jakichkolwiek wydarzeń w przestrzeni mojego istnienia? Trudno jest się przyznać. Czas przydatności Twoich słów co prawda jeszcze nie minął, ale czy potrzebuję kolejnych chwil oczekiwania? Czy decyzja nie została już podjęta, jeśli można ten proces nazwać decyzyjnym. To raczej prosty proces myślowy polegający na wyborze i to w dodatku wyborze małej wagi jak w sytuacji kiedy zastanawiam się czy wolę rzodkiewkę czy pomidora na kanapce z szynką i serem. Może w tej sytuacji słowa „czy wolę” nie trzymają się kupy tak do końca, bo przecież nie wolę żadnego z wyborów, to raczej coś co już się we mnie zadziało, a z czego nie zdawałam sobie sprawy. Decyzja i cały proces miał miejsce już dawno zapewne, a jedynie uświadomienie sobie tego faktu ma z jakichś powodów przedłużone uwalnianie. To jak serwowanie sobie pożywienia z przepaską na oczach. Zaczynasz jeść, ale nie wiesz do końca co sobie serwujesz i co gorsza kiedy skończy się ten proces. Porcje są małe, więc ryzyko przejedzenia nie istnieje. Próbujesz ciągle to nowych rzeczy, jedne smakują Ci bardziej, inne mniej, ale wpływu na to co i w jakich ilościach dostajesz nie masz żadnego. Wpływ. Słowo klucz. Nie powinno istnieć podobnie jak wspomniane wyżej. Może to Bóg trzymał kulę? Może miał tego już tak serdecznie dosyć, że sam rzucił nią o Ziemię. Może znudziło mu się ciągłe przekręcanie jej tylko po to, żeby popatrzeć sobie na opadający biały puch. Z drugiej strony jeśli wierzę w cokolwiek, to właśnie w tę Jego nieskończoność. Również w nieskończoną cierpliwość. Gdyby znudził Mu się puch, wymyśliłby coś innego, padające krówki ciągutki, albo gorzki deszcz z azotanów. Nie poddałby się. On nie z takich. A ja z takich? Bo co? Bo ktoś powiedział kilka słów, których do tej pory nie słyszałam i już? I teraz muszę urządzić wielkie zastanawianie się, żeby pojąć samą siebie? Czy jeśli kończysz wyższą uczelnię o kierunku budowa dróg, autostrad i mostów, a potem dowiadujesz się, że urodzi Ci się dziecko, idziesz do sklepu, kupujesz łóżeczko, czy bujaczek, czy cokolwiek do samodzielnego złożenia i przytargujesz to do mieszkania, wyjmujesz z pudła, próbujesz złożyć, ale nie wychodzi Ci, więc bierzesz instrukcję i wraz ze swoim tytułem magistra inżyniera, wraz z instrukcją made in china próbujesz ponownie złożyć to cudo, a mimo to wychodzi jeszcze gorzej niż wtedy kiedy zdałeś się na własną intuicję, czy to oznacza że musisz przemyśleć swoje życie i postawić je na nowo na nogi lub też na nowo je położyć, zmusić do klęknięcia przed obliczem tego co w świecie jest najtrudniejsze, klęknięcia przed obliczem Ciebie samego, Twoich pragnień, marzeń, dotychczasowych osiągnięć, planów, przed obliczem Twoich cech, tylko Twoich, przed obliczem tego, o czym na co dzień nie myślisz, czego nie odczuwasz, co podobno różni Cię od innych gatunków bardziej niż przeciwstawny kciuk, a mimo to tylko czasami pozwalasz sobie o łaskawco ujrzeć to i to z daleka, najlepiej przez szybkę, której zresztą też nie można dotykać rękoma… Najstraszniejsza w świecie jesteś Ty. To Ty każesz sobie schudnąć, Ty każesz przytyć, Ty infekujesz się pierwiastkami rakotwórczymi, Ty wcierasz je sobie w twarz, Ty zjadasz je zlizując słonawą powierzchnię chipsa. To Ty zakładasz na siebie skażone krwią i potem biednych ludzi tkaniny. Ty wlewasz do wanny wodę, którą mogłabyś uratować kilka istnień, tylko po to, żeby wymoczyć sobie stopy, które zresztą ścierasz pumeksem. To Ty ciągle patrzysz w lusterko i mówisz że nie masz talentu, urody, niczego. Posyłasz siebie w drogę, której nie sprawdziłaś wcześniej. Zmuszasz się do postawienia stopy w ciemność, której nie zbadałaś. Głaszczesz się po głowie, a zaraz potem bijesz. Delikatnie całujesz oparzoną jadem innych ludzi skórę, ale nie kupujesz kremu z filtrem, nie smarujesz, nie chronisz, wystawiasz twarz na spotkanie fiolki z kwasem, wystawiasz dłoń na spotkanie z tasakiem. Oskarżam Panią o celowe zniszczenie kuli, która stanowiła Pani własność. Oskarżam Panią o bezlitosne wykorzystanie sił witalnych, będących Pani niezbywalnym prawem. Oskarżam Panią o zbudowanie zamętu myślowego, który był bezpośrednią przyczyną zamętnych decyzji i procesów mogących narazić Panią na szwank, a na pewno naraził na utratę wartości w żaden sposób nie mogących być odbudowanymi, przede wszystkim czas. Najcenniejszą wartość w życiu. Jedyną. Ponieważ wina Pani jest w tej sytuacji bezsprzeczna, skazuję Panią na życie poza kulą według artykułu 1, kodeksu karnego stworzonego na potrzeby tego procesu. Jednocześnie nakładam na Panią nakaz uprzątnięcia szkła, będącego skutkiem rozbicia kuli zawierającej Pani życie, oraz uprzątnięcia pseudo śniegu, będącego alegorią Pani zamroczenia decyzyjno-myślowego. Skazuję Panią na życie.
5

Mój świat bez Ciebie. Próbuję wyregulować sobie sen. Próbuję zasypiać o północy i wstawać o 8 rano. Zasypiać jeszcze mi się udaje, ale rano budzik zazwyczaj wyłączam i w zależności od tego jak bardzo chcę siebie skrzywdzić, albo wysłuchuję dzwonka drzemki co pięć minut, albo wyłączam drzemkę razem z budzikiem. Dzisiaj wyłączyłam. Wstałam koło dziewiątej z nudów. Wiedziałam już że nie zasnę i nie chciało mi się leżeć w łóżku z zamkniętymi oczami udając przed samą sobą, że śpię, że zasnę, że wcale jeszcze nie obserwuję. Wstałam i pierwsze co, to poszłam pod prysznic. Nie do kuchni zrobić kawę, nie po szlafrok, żeby włóczyć się w nim pół dnia po mieszkaniu, nie po pilota, ani nigdzie indziej jak tylko pod prysznic. Umyłam się szybko, bez zbędnego moczenia się w wannie, co raczej lubię, żeby nie powiedzieć że nawet bardzo, a najbardziej to już z gazetą, albo przynajmniej z włączonym naściennym, łazienkowym radiem, przy świeczkach pachnących brzozami i świerkami. Nie zacięłam się maszynką, ale też nie nasmarowałam żadnym balsamem. Zwykły prysznic bez żadnych zdarzeń dodatkowych, bez udogodnień, przyjemności, ale też bez żadnych przykrości. Chciałam stanąć na wadze kiedy już wytarłam się ręcznikiem i zawinęłam go na swoich mokrych włosach, ale nie stanęłam. Ważyłam się wczoraj to raz. Dwa, że mokre włosy ważą więcej niż włosy suche, a w ogóle całe to ważenie pachnie mi jakąś patologią. Tylko patrzeć jak zacznę rzygać wszystkim co zjadłam, żeby utrzymać idealną wagę, która zresztą nie istnieje, bo kto niby ma prawo określania, która waga jest idealna, a która nie. Na pewno nie ja. Nałożyłam pastę na maleńką głowicę elektrycznej szczoteczki. Gdyby nie to że nie myślałam wtedy nic, pomyślałabym jakie to genialne urządzenie, fascynujące wręcz. Głowica trzy razy mniejsza od powierzchni zwykłej szczoteczki, a mimo to czyści zęby lepiej niż ta normalna. Zwykłe obroty, delikatne powarkiwania, a efekt powalający. Zresztą jeśli wypróbujesz, sama zrozumiesz, zwłaszcza w chwili kiedy przejedziesz językiem po wyczyszczonych już zębach. Wyjęłam z pudełeczka dwa patyczki do uszu i wraz z działającą szczoteczką wyszłam z łazienki. Włączyłam telewizor w pokoju. Lubię to robić kiedy jestem w domu sama. Taka iluzja czyjejś obecności, nawet jeśli ten ktoś mówi animowanym głosem, lub strzela z karabinu maszynowego. Dlaczego właściwie miałabym czuć się bezpieczniej, czy w jakikolwiek sposób lepiej, gdyby ktoś strzelał za ścianą? Nieodgadnione są tajniki ludzkiego umysłu. Wyplułam pastę, wypłukałam szczoteczkę, a potem usta i pomyślałam o zmianie pościeli. Trzeba podlać kwiatki i posprzątać klatkę szczurów. No i jeszcze kawa. Trzeba zrobić kawę. Spojrzałam na siebie w łazienkowym lusterku. Nawet dobrze. Może nie cudownie, ale w miarę ok. Nie ma opuchlizny pod oczami dzisiaj, chociaż widzę popękane naczynka w białkach. Wyjęłam z lodówki mleko i nalałam do naczynia, w którym spienia je automatyczna spieniaczka. Nasypałam kawy do ulubionego kubka z niebieską gwiazdką. Włączyłam elektryczny czajnik. W zlewie nie było brudnych naczyń, ale na podłodze stało kilka zawiązanych reklamówek ze śmieciami. Swoją drogą to dziwne. Teraz kiedy mam zsyp pod nosem, w domu ciągle zalegają śmieci. Kiedy musiałam schodzić do śmietnika nie miałam takich problemów. Mała ilość wody w czajniku szybko pozwoliła doprowadzić się do wrzenia. Poczekałam aż opadnie kamień i zalałam kawę do połowy kubka. Wyłączyłam spieniaczkę i dolałam mleka. Zamieszałam wsypując cukier, którego ciągle mam pamiętać, żeby używać mniej i którego ciągle wsypuję choćby o ziarenko więcej. Mówią biała śmierć, ale czy ktoś właściwie to zbadał? Piję przechodząc z kuchni do pokoju. Później umyję naczynie po mleku. Spoglądam na telefon leżący na stole. Mogłam nie usłyszeć sygnału wiadomości, czy połączenia myjąc głowę, a nawet robiąc kawę. Coś mi jednak mówi że nie słyszałam ich jedynie ze względu na to, że nie da się usłyszeć czegoś czego nie ma. Źle. Da się. A urojenia? Racja. W takim razie nie usłyszałam ich, ponieważ dźwięki tego typu po prostu się nie wydarzyły w tym czasie. Nacisnęłam jakiś guzik. Ekran telefonu podświetlił się i zobaczyłam wielkie nic. Nie byłam zadziwiona. Przecież ciągle pokazuje mi wielkie nic.
Za oknem padał deszcz. Gdyby świeciło słońce może wyszłabym z kawą na balkon, ale pada. Zdjąć koc ze sznurka, czy pozwolić mu ponownie zamoknąć i wyschnąć? Pozwolę. Przedziwne, pomyślałam. Życie i świat.
Mój świat z Tobą. Budzik zadzwonił o 8:30 rano, wcisnęłam coś, żeby się uciszył. Położyłam głowę jeszcze na chwilkę, po czym pięć minut później usłyszałam sygnał drzemki. Powtórzył się jeszcze raz i jeszcze. Podniosłam głowę, wzięłam telefon do ręki. Bardzo sprytne, pomyślałam. Telefon wyłączył się w nocy prawdopodobnie i żeby uciszyć drzemkę musiałam oprzytomnieć, włączyć go, poczekać, czekać, wejść w ustawienia, wyłączyć drzemkę. Nie chciało mi się już kłaść. Spałaś jeszcze. Trochę chrapałaś. Znów zajęłaś część mojej połowy łóżka. Tyle razy mówiłam, że jest dla nas za małe. Wstałam i poszłam do kuchni. Chciałam wstawić wodę i zrobić kawę, ale zatrzymała mnie góra piętrzących się brudnych naczyń. Może nawet pominęłabym to zjawisko milczeniem, gdyby nie fakt, że mój kubek z niebieską gwiazdką, bez którego po prostu nie wyobrażam sobie poranka, stał i bawił się w najlepsze wraz ze swoim doborowym, tłustym po wczorajszym smażeniu ryby towarzystwie. Przymknęłam kuchenne drzwi, żeby nie obudził Cię brzdęk mytych naczyń. Normalnie włączyłabym radio, żeby osłodzić sobie tę przyziemną i niezbyt przyjemną czynność, powodującą u mnie zazwyczaj odmoknięcie i odpadnięcie lakieru na paznokciach, ale nie włączyłam nic dzisiaj, ponieważ śpiewało mi w głowie. Śpiewało na tyle głośno, że wyszło ze mnie przez usta i nagle wszystko stało się przyjemniejsze. Czytałam kiedyś że śpiewanie rano, nie ważne gdzie, podobnie jak przeciąganie i ziewanie wspaniale rozpręża płuca, co z kolei ma ogromne znaczenie dla całego organizmu, jego odpowiedniego utlenowania, całej tej gospodarki tlenowej. Nie była to żadna aria rzecz jasna, ale miło posłuchać własnego głosu o poranku. Tak myśląc i przemyśliwując zmywałam. Przy ostatnim talerzu pstryknęłam czajnik, starłam wodę z szafki i nasypałam do kubka idealną mieszankę kawy i cukru w proporcjach 1,5 do 2,5, a nawet 3 tak dla osłodzenia doznanych wcześniej przykrości. Schowałam na miejsce mąkę, przetarłam jeszcze wszystkie blaty i umyłam samą kuchnię pokrytą maleńkimi plamkami tłuszczu. Było czysto. Pełny czajnik wody gotował się długo, a właściwie to woda w czajniku gotowała się. Nie czekając na opadanie kamienia, zalałam. Chwilę zastanawiałam się czy zrobić też dla Ciebie, ale po pierwsze spałaś, po drugie zawsze kiedy robię dwie kawy sama je muszę potem wypić i to nic, bo i tak piję dwie nad ranem, tyle że lubię ciepłe i w pewnym odstępie czasu, a samo picie, bo picie wręcz na czas, nie bawi mnie wcale. Zrobiłam jedną. Nogą uchyliłam drzwi i wyszłam z kuchni. Nie piłam po drodze, żeby nie rozlać, ani się nie zachłysnąć. Nadal chrapałaś. Postawiłam kawę na swoim stoliku, uchyliłam okno, włączyłam komputer, usiadłam na fotelu. Wyłączyłam wszystkie powiadomienia, wpisałam hasło na gg, delektując się wpadającym przez okno rześkim powietrzem spojrzałam w niebo. Dziś nie będzie słońca. Sprawdziłam kto siedzi już na gg w środowy poranek. Obudziło Cię własne chrapnięcie. Spojrzałaś na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Przewróciłaś się na plecy i zaczęłaś bawić się swoimi włosami. Mój nastrój ze śpiewnego przeszedł na wyciszony. Suszarka z praniem rozstawiona na środku pokoju przysłoniła moje życie.
6

Obudziłam się dziś w ektoplazmie. Wszystko było tak strasznie gęste, rozmazane, wilgotno – obmierzłe, ślisko -  obślinione. Chciałam sięgnąć po resztkę koli, która najspokojniej w świecie stała na ławie obok łóżka. Widziałam opuszki swoich palców, a potem całe palce i samą dłoń, która płynęła w tej flegmie, próbując przedrzeć się przez gęstą, nieprzezierną wydzielinę powietrza, potykając się i koziołkując. Dziwne, nieokreślone drobinki zderzające się z moimi członkami. Siadają na mojej twarzy, rękach, włosach. Leżę bez realnej możliwości ruchu. Otwarte oczy łączą mnie ze światem białkowym sznurem złożonym z niewidzialnych nitek. Chciałabym zobaczyć wyraźnie. Usłyszeć te wszystkie miejskie odgłosy szczekających psów, stukających obcasami ludzi, samochodów, styku ich gumowych opon z asfaltową, brudną, lepką powierzchnią jezdni suto pokropioną poranno – nocnym deszczem. Zamiast tego widzę swoją dłoń. Próbuję strząsnąć z niej te cholerne drobiny, pozbyć się tego całego kolorowego gówna w postaci kropek, kresek, wielobokokątów.  Nie mogę nic usłyszeć. Dociera do mnie coś, co nie da się zidentyfikować. Coś jakby zmutowany szept. Odgłos bulgoczących rur, gdzieś osiem pięter niżej. Bębenek zalany galaretką. Wgnieciona w ucho paciaja z ziemniaków i sera. Sama już nie wiem czy coś jest, czy nic nie ma, choć ewidentnie tę rękę widzę dość wyraźnie. Kola wydaje się stać w międzyplanetarnej dziurze, od której dzielą mnie miliony lat świetlnych. Tracę powoli świadomość i nie jestem już pewna czy chcę tam sięgać i po co sięgam i czy sięgam w ogóle. Nie zamykam oczu, a przynajmniej nie czuję opadania powiek, które mam nadzieję posiadam, mam nadzieję że nadal jestem człowiekiem, a to w czym leżę to nie jakiś pierdolnięty kokon, z którego wykluję się brzydkim kaczątkiem, a mimo to coś na mnie opada, jakby biała powłoczka z białą kołdrą w środku. Może nawet prześcieradło, chociaż teraz zwłoki pakuje się w czarne worki z suwakami uwierającymi w nos, a wszelkie prześcieradła według unijnych przepisów jedynie śnieżnobiałe są absolutnie zakazane w kontakcie z ciałem denata. Nic mnie nie boli, tylko ta ociężałość pcha mnie do jakiegoś głębokiego rowu. Widzę jak zsiadam z roweru z przyczepioną do bagażnika kolorową chorągiewką majtającą się jak podarte, rozciągnięte gacie na nylonowym sznurku przeciągniętym między oknami dwóch bloków z wielkiej płyty. Rower jest ładny, miejski, drogi, taki, na który nigdy nie byłoby mnie stać, a nawet jakby było, to i tak bym sobie nie kupiła. Zawinięta w białą powłoczkę na poduszkę leżę w wielkim koszu z bielizną przeznaczoną do prania i maglu. Zapach stęchlizny miesza się ze słodkawym zapachem czegoś ciemnego w czym zamoczona jest leżąca na mnie poszewka kołdry. Musiałam kurwa sięgać po tą kolę? Musiałam to wszystko rozkurwić na siebie? Teraz zamokną mi skarpety, zmarzną stopy i cała ryba zepsuje się od głowy. Założyłaś czapkę? Słyszysz? Ktoś krzyczy gdzieś w mojej głowie. Nienawidzę rękawiczek z jednym palcem i tym cholernym sznurkiem przeciągniętym przez szyję. Można się udusić, można się tymi rękawiczkami spętać i poodcinać dopływ krwi do nóg, można sobie ten sznurek połknąć i się w cholerę udławić, ale zgubić i wrócić z jedną rękawiczką zabronione. Co powie mama? Co babcia powie? Przecież całe lato dziergały te rękawiczki na drutach i szydełkach, a po ten sznurek dziadek musiał jechać aż pod Sewastopol. Tęcza jest wyjątkowo wielobarwna. Fiołki nie mają szans z tym fiołkowym kolorem, a czerwień biedronek wydaje się podróbą pomarańczowego. Wyrosłam ze wszystkich staników, a raczej wszystkie staniki wyrosły ze mnie. Ktoś niechcący wstawił pranie na dziewięćdziesiąt pięć stopni. Poodwracały się rozmiary i kolory. Może otworzę sklep i posprzedaję to wszystko, a może urodzę sobie dziecko? Na pewno przyda się taki mały stanik dla noworodka. A co to szkodzi że chłopiec? Ciotka Teresa też ubierała Rafała w sukienki i chodził w nich po wsi z długimi włosami. Kiedy przyjdzie ta pokojówka z herbatą?
Otwieram oczy, choć nie pamiętam, żebym je zamykała. Słowo narodowi że nie pamiętam, żebym przyjmowała jakieś leki wczorajszego wieczoru. Czy ten blok jest zbudowany z azbestu? Czy to Niemcy znowu atakują rozpylając w powietrze jakiś ogłupiający pył? Czy przypadkiem nie wystrzelono mnie w kosmos w jakiejś pseudo rakiecie i zapomniano dołączyć kartkę z instrukcją obsługi mózgu zmienionego sterydami przygotowującymi na tak długą podróż? Chciałam rozejrzeć się wokół i jakoś zorientować, ale jedyne na co pozwalają mi te dziwne warstwy nitek i kropek, które zrobiły już ze mnie niezłą lasanię, to wypuszczenie bąbelka i tak serio to nie mam pojęcia, czy wyszedł nosem czy buzią. Resztka rozsądku każe mi zasnąć i przeczekać oblężenie tych dziwnych substancji, ale coś popycha mnie do przodu i nie wiem już o czym myślałam wcześniej. Coś stuka.  Śpiewają ptaki. Ręcznik spada z suszarki. Stoję goła na środku pokoju. Przeciąg zrzuca kwiatki z parapetu. Okno uderza o futrynę. Różowy rower gna przez miasto popychany przez rozszalały wiatr. Bezsensowne polecenia efektorów prowadzą prosto do nieobecnego celu. Pofalowane, blond włosy na siłę wczepione w gumowy czepek i zawiązana pętelka walają się po chodniku, po ulicach, po całym osiedlu. Komuś zwiało majtki z balkonu. Światełko do nieba leci wprost w objęcia demonów. Kruszy się szkło. Pęka cukrowa politura na kremie bruglee. Wszystko spada na ziemię przysypując mnie razem z tymi nitkami kurzu i roztoczy. Kanapka z kurczakiem jest gotowa, można odebrać ją przy kasie. Gęsta ektoplazma zostaje pożarta przez mitochondrium. Otwieram oczy, choć nie pamiętam kiedy je zamknęłam. Strasznie głupi sen
7

Utknęłam dziś w pokoju, tak jak się utyka w kiblu przed ważnym egzaminem, czy spotkaniem z przyszłymi teściami. Tak jak się utyka w najmniej chcianym i spodziewanym momencie, w trakcie najważniejszej rozgrywki, w ostatniej minucie meczu, w której pada gol. Utknęłam tu sam na sam z telewizorem. Sam na sam z kotem. Sam na sam ze sobą, z kurzem na meblach, z wciąż niepodlanymi kwiatkami, co zapominam zrobić od tygodnia, mimo że budzę się już ze słowem woda na ustach. Reklamy bombardują mnie przekazem – chłamem, nie informacją, nie treścią, ale właśnie chłamem. Niedługo przestaną wymyślać te filmiki, które w swoim bezsensie łamią wszelkie prawa logiki, a zaczną podawać po prostu nazwę produktu i podprogowo słowo „kup to” w różnych językach, o różnym poziomie głośności, na tle różnych miast i muzycznym podkładem, którego treścią będzie „nawet jeśli tego nie potrzebujesz, potrzebujesz, musisz to mieć, kup to”. Piosenka dla ubogich. Reklama dla durniów. Nie dla idiotów dla idiotów. Pusty kubek skojarzeń stoi na wyślizganym regale bez podstawki. Spray do kurzu zrobił swoje. Kot ma lodowisko. Wskakuje na półki i dziwi się rozjeżdżającym łapom. Zeskakuje, a raczej zjeżdża na pysk i potrząsając kudłatym łbem wskakuje znowu. Przystaje czasami, żeby się polizać, a potem cała zabawa zaczyna się od nowa. Kręcę głową zapewniając sobie minimum rozrywki w tym nieruchomym dniu. Zmuszam wzrok do kapitulacji. Nie, nie możesz oglądać reklam cały dzień. Karcę samą siebie i czekam aż przed oknem pojawi się gołąb, albo chociaż gawron. Jak śpię to latają jak głupie obsrywając mi czyste pranie i poręcz o płytkach balkonowych nie wspomnę, ale kiedy trzeba zapewnić mi odrobinę odskoczni, to nagle wymarłe życie, zero tlenu nad miastem, pusta przestrzeń zamknięta w pustej przestrzeni pustego świata. Nie pada dziś deszcz, ale też nie świeci słońce. Jest to tzw. dzień nijaki. Nie można o nim powiedzieć absolutnie nic. Temperatura średnia, ciśnienie średnie z tendencją do niskie. Wszystko uśrednione. Wszystko oszalałe z braku kontrastów. Stłumiony warkot samochodowych silników, stłumione odgłosy rozmów w rozjeżdżonym w różne strony samochodach. Ktoś jedzie do pracy, ktoś będąc w pracy jedzie do klienta. Jakaś kobieta rodzi, dzwoni po pogotowie, bo mąż nie odbiera swojej komórki. Dzieci z okolicznych bloków bawią się pod słupami wysokiego napięcia, grają w piłkę i skaczą w gumę. Kto dziś jeszcze skacze w gumę? Co to za dzieci? Chłopcy nie ciągną już dziewczynek za warkoczyki, raczej robią kulki z błota wygrzebanego z kałuży i obrzucają ich białe, firmowe rajstopki w motylki, w serduszka i gwiazdki. Dziewczynki biegną do domów, pokazują mamusi swoją krzywdę, a mamusie wyglądają przez balkony swoich mieszkań z groźną miną i wyszukują sokolim wzrokiem chłopca, do którego rodziców mogłyby iść poskarżyć się że chuligan, a potem piorą na wysoką temperaturę, chociaż na opakowaniu napisane, że proszek dopiera absolutnie wszystko już w trzydziestu stopniach. Uprane, wysuszone i skurczone o dwa rozmiary rajstopki nie prezentują się już tak okazale, więc mamusia przegrzebuje śmieci sprzed tygodnia, znajduje opakowanie i biegnie do sklepu, gdzie miła pani sprzedawczyni powie jej dzień dobry przemiłym głosem widząc ją pięć metrów od wejścia i zaprosi przyjaznym uśmiechem, zachęci, pomoże wybrać, pomoże zapłacić kartą, pomoże we wszystkim, dopóki nie usłyszy że chodzi o zwrot lub wymianę. Nie było prościej zaufać temu proszkowi? Nie było łatwiej ubrać dziecko w stare dresy na zwykłe zabawy przed blokiem?
W prawo widać anteny z bloku naprzeciwko, a na lewo jest wielki budynek i okno, w którym można zobaczyć golasy. Po tylu latach wiem już gdzie patrzeć żeby obejrzeć film na kanale, którego ja nie posiadam, gdzie zobaczyć ładne plecy i ruchy rąk wykonujące smarowanie chleba masłem, wiem gdzie zobaczyć studenckie wygłupy i menelskie libacje i wiem kto zasłania zasłony wieczorami. Znam tych ludzi, chociaż nie mówimy sobie dzień dobry widząc się na chodniku. Znam ich, mimo że nie wszystkie ich twarze rozpoznałabym w tramwaju. Na wprost jest lotnisko. Podobno nad tymi blokami biegną szlaki, którymi te samoloty latają do USA. Latają nisko. Najczęściej LOT-y, czasami Wizzair-y i inne mniej mi znane. Czasami patrzę w ich okna i tak sobie myślę jak fajnie byłoby lecieć tak daleko. Do lepszego świata. Do lepszego życia.
Robię sobie hipnozę mózgu. Co chwila łapię zawiechę. Patrzę na klawisz, na koc, na swój duży palec u stopy i rozmywam się. Wszystko staje się bezbrzeżne, zaciskają mi się zęby. Ulegam. Mam siłę tylko kręcić głową. Kropi, co za pech, dzieci poszły do domu. Teraz nie zostało mi już nic.
8

Wystarczy nie spać, żeby umrzeć. Wystarczy nie jeść, a najlepiej nie pić. To takie proste i takie banalne, a mimo to i tak wszyscy rzucają się z mostów, albo łykają tony tabletek, które w ostateczności i tak okazują się najczęściej powodem permanentnego zatwardzenia lub wręcz odwrotnie. Górskie potoki świeżych słów nie pozwoliły mi stracić świadomości. Jak chwasty, które codziennie wyrywasz w ogródku, zagłuszyły kiełkującą, dopiero co zasianą marchewkę. Rzeki jabłek i trawniki ogórków. Rabatki z burakami. Klucze żurawi i kaczek wracające z ciepłych krajów zachwycają dopóki nie zachce im się iść za potrzebą, a raczej zrealizować tej potrzeby w locie, właśnie wtedy kiedy stoisz gotowa na odświętną mszę i obserwujesz niebo. Miałam gdzieś iść. Wskazywały na to gumiaki na moich nogach. Minęłam kasztanowiec, pod którym zawsze siadałyśmy czekając na silniejszy podmuch, który strąciłby chociaż jeden kolczasty owoc. Rzucałyśmy się na niego, jakby w środku był uprażony przysmak z placu Pigal i rozbijałyśmy kamieniami, a potem upychałyśmy wyłuskane kasztany po kieszeniach, gdzie albo gniły i pleśniały, albo usychały i twardniały i tak nosiłyśmy je latami. Dziś wszystko było na nie. Nie miałam ochoty niczego realizować. Nie interesował mnie żaden plan, żadna aktywność. Buzowała we mnie energia, nie mogąca znaleźć ujścia, nie mogąca się zmaterializować. Kipiał słowny kisiel. Zardzewiały otwieracz do puszek zaciął się na mojej głowie. Pusta ulica pozbawiona jakichkolwiek przejawów życia. Nieruchome trawy. Mogłabym to wszystko utopić w studni dzisiejszej niemocy, ale zamiast tego wyrzekam się dzisiaj świata. Ruszam przed siebie ratując jak sądzę doznania innych ludzi. Gumowce rwą się do błota, do gliniastych odmętów, do namokniętego pola, obsianego pszenicą. Idę w nieznane dla wszystkich oprócz mnie samej. Znam te pola i te lasy jak piach w kieszeniach własnych spodni. Znam tu każdy kamień i każde drzewo, każdą drzewną hubę, każde skupisko mchów. Mijam stodołę i starą budę psa. Kury chodzące w samopas wydziobują zeszłoroczne żyto utkwione w grudkach gliny, dopiero co odmarzłe po ostrej zimie, a jeszcze nie wdeptane, ani nie rozmokłe wiosennym słońcem i deszczem. Samotna śliwka dobrze zna uczucie strachu. Stać pośrodku pola pod ostrzałem traktorów, kos, snopowiązałek. Jedyne w okolicy słodkie pożywienie dla spoconych chłopów. Zatapiam się w grząskiej ziemi. Każdy krok wydaje dźwięk podobny do mlaśnięć przy porannej owsiance. Próbujesz mnie powstrzymać przed deptaniem Twoich dzieci, próbujesz zabrać mi gumiaka i zmusić do odwrotu, ale ja się nie poddam, obiecałam dziś światu swoją nieobecność. W brzozowym lesie zawsze pełno jest koźlarzy. Pieprzniki ukrywają się w trawie, kalecząc własne kapelusze o ostre źdźbła. Lubią dęby. Za wcześnie na grzyby. Lubię stare pieńki i trzask drzew uginających się pod naporem wiatru. Spróchniałe dowody życia z poprzednich epok. Ktoś mówił mi kiedyś, że to dusze okolicznych wieśniaków wchodzą w drzewa i przypominają o swoim dawnym istnieniu. Zwalniam i słucham ich skarg. Oplatają mnie zielone pnącza. Buduję szałas i chowam w nim ponure myśli. Buduję szałas, w którym kwitnie las samobójców, równie gęsty i ciemny jak ten słynny linowy park pełen pętli przewieszonych przez grube konary. Niemych świadków duszonych dusz.
Mali ludzie w kolorowych melonikach biegają wokół drewnianego pala, znosząc i układając w formie stosu małe gałązki, suche liście, resztki nielegalnie porzuconych w lesie śmieci. Nie zamykają im się buzie. Każdy ma do opowiedzenia swoją historię. Nie podnoszą do góry dwóch złączonych palców, nie proszą o głos, nie obowiązują ich prawa. Wszyscy mówią jednocześnie zlewając słowa, z których układa się ekscentryczna opowieść. Ekscentryczna opowieść jak ekscentryczny stos porzuconych lodówek, starych książek, kół samochodowych i zniekształconych plastikowych butelek. Wieża Babel w środku lasu. Chaos w szafce z ręcznikami. Rozmowy i kłótnie, bójka o szkło z potłuczonej karafki. Mali ludzie, kolorowe czapeczki i opowieść. Szczaw i rzodkiew w klombie z bratkami. Białe chmury na tle błękitnej warstwy ozonu. Sosny i iglaki. Zgięty w paragraf, drobny chłopina napędzający swój skrzypiący rower z wypaczonym przednim kołem. Niknę w zapadającej się pode mną ziemi, porastają mnie trawy i chaszcze. Mali ludzie depczą po mnie przez co zapadam się coraz głębiej. Próbuję jeszcze coś mówić, ale nagle zupa zatrzymuje się w miejscu. Łyżka utyka w gęstej mamałydze. Wywar z kurczaka wchłonięty przez makaron odparowuje i niknie w gęstym od dwutlenku węgla z wydechowych rur rolniczych maszyn powietrzu. Mały człowiek z przebiegłym wyrazem pomarszczonej zgryzotą twarzy pociera o siebie krzemienie sypiąc iskrami na zapełniony martwymi pętlami szałas.
Czerwono – żółte plamy wdzierają się do mojej świadomości. Pobudzają i chronią przed hibernacją. Polne myszy ścigają się z zającami, które prześcigają sarny uciekające przed lochami i ich młodymi. Spłoszone wróble strącają z konarów drzew pojedyncze gałązki wpadające do oczu. Porzucony gumiak staje się schronieniem dla kilku mrówek. Jak łatwo stworzyć komuś dom. Jak łatwo zburzyć komuś spokój. Uderzając o konar potężnego drzewa wytrząsam z buta mrówki i ich mały światek złożony z patyczków i strzępków liści. Wkładam do środka rękę i wytrząsam jeszcze raz, a następnie z całej siły wpycham gumiaka na grubą skarpetę z jej cichym mieszkańcem – stopą. Stary pieniek pęka, wpadam do środka zaburzając ekosystem zagajnika. Człowiek potrafi być niszczycielem wszędzie, nawet nie mając zamiaru odciskać jakiegokolwiek piętna swojej obecności. Uciekam stamtąd szybkim krokiem potrącając czerwone meloniki muchomorów i sine meloniki gąsek. Goni mnie deszczowa chmura. Goni mnie wiatr. Szarpie mną dmuchając raz to w plecy, raz to w sam środek twarzy, odbierając oddech i orientację. Zatrzymuje i popycha. Każe za naruszenie nienaruszalnych praw. Szpaler owocowych drzew stanowi ostatnią przeszkodę, za którą czeka na mnie przytulna stodoła, sucha przystań pełna pająków. Pożar moich myśli żywi się tlenem, którego coraz więcej dostarczam biegnąc. Trawi mnie od środka. Zabija rzęskowy ruch pierwotniaków. Pantofelki spadają w otchłań. Spadające mirabelki bębnią o dachy urozmaicając monotonię ciszy. Wyczuwam w powietrzu ziemniaki posypane koprem pływającym w ciepłym maśle. Strop jest wysoki. Z belek zwisają kolorowe nitki, porwanych silnymi ruchami owadów walczących o przetrwanie, pajęczyn. Spaliło się wszystko oprócz jednego nienaruszonego sznura poruszanego delikatnie wspomnieniem łuny, budzącej jeszcze chwila temu przerażenie i grozę. Nagrodą za zaciśnięcie pętli jest obiad. Karą za brak zacisku jest obserwowanie sznura z pustym żołądkiem. Kanapka z dżemem pachnie z domu stojącego na skraju lasu, na końcu wsi. Żołądek dyktuje mi prawa. Nie moje decyzje zostają podjęte nie przeze mnie. Wkładam głowę w pętlę jak hiena na pustyni czująca obietnicę oazy pełnej mięsa padniętej zwierzyny. Odrzucam krzesło. Odrzucam swoją obecność. Odrzucam prawa i obowiązki. Odrzucam konstytucję. Odrzucam rewolucję. Zamykam na kłódkę zapętlony las. Pcham wielki tyłek w mysią dziurkę od klucza. Przeciskam się przez samą siebie, zostawiając bezbarwną wylinkę. Pełznę w stronę światła. Wydostaję się z jaskini i robię ostatni krok nie zauważając urwiska. Jestem wolna nagą wolnością. Idę podwórzem w brudnych gumiakach, a spędzone z pastwiska krowy rozstępują się przede mną czując dokładnie to co ja, słodkawy zapach pokoprowanych ziemniaków zmieszanych z duszonym mięsem i sosem nie z torebki.
9

Jestem wściekła wściekłością głodnego kojota pośrodku gumowych strusi pędziwiatrów. Jestem wykończona wykończonością. Jestem wyciśnięta z życiodajnych soków jak pieczeń, którą włożono do piekarnika wieczorem i przypomniano sobie o niej nad ranem. Jestem kokosowym wiórem, spalonym blatem tortu, falą tsunami pędzącą wprost do krateru wybuchającego właśnie wulkanu, tylko po to, żeby ponapierdalać całą swoją mocą w tą jebniętą lawę. Jestem słowotokiem nienawiści. Krwią niepoległych. Jestem adrenaliną, kofeiną, morfiną. Wolna urojoną wolnością. Mogłabym się szarpać milion lat, a i tak nie wyszarpałabym chwili dla siebie. Przebiegły los daje nam czas na przemyślenia i zdrowy sen wtedy, kiedy robimy jeszcze w pieluchy i rzygamy malinową kaszką. Kończysz rok i dalej w krawat, garnitur, teczka pod pachę i heja w świat zarabiać dolary. Wolność, która nigdy się nie kończy, bo nigdy się nie zaczyna. Dopisać do listy beznadziejnie nieprawdziwych, beznadziejnie nieistniejących słów jak niezależność, jak… kurwa nie pamiętam. Stado bizonów biegnących przez miasto zaatakowało moją polankę z małym drewnianym domkiem, tratując mnie całą z całym tym barłogiem. Wielka pielęgniara przypominająca z profilu słup telegraficzny z elektrowstrząsem w jednej i strzykawą z wielką igłą w drugiej łapie próbuje ratować moje spłaszczone zwłoki pakując mi to wszystko w przysłowiową, albo i wcale nie dupę. Nienawidzę świata, w którym robię za gównojada. Nienawidzę życiowego pecha, który wyłazi mi z butów niczym słoma, niczym cholerna sucha rurka suchego prosa. Przyczepił mi się ten pech do dupy niczym rzep, trzecia ręka, którą nikt nie nauczył mnie poruszać. Nikomu niepotrzebna, fantomowa paranoja. Wysypisko śmieci na tle błyszczącej, cudownej galaktyki.  Kalafior w rosole. Zwój starego papieru w serniku z hipermarketu. Heloł! To za dużo na jednego człowieka!

10
Słoneczny poranek nie zawsze prowadzi do słonecznego wieczoru. Możesz sobie wstać z uśmiechem na ustach, możesz delektować się ciepłą kawą na bajecznie ciepłym balkonie wsłuchując się w śpiew ptaków i łagodne dźwięki niedzielnego poranka, kiedy Twoi sąsiedzi jeszcze śpią, zamiast hałasować na zewnątrz swoimi samochodami, młotami pneumatycznymi, trzepaczkami do dywanów – zwłaszcza w okresie świątecznym, dziećmi i innymi służącymi do nadprodukcji hałasu rzeczo – podmiotami. Możesz wreszcie poczuć bosą stopą miękkość swojego dywanu z długim włosiem, na który przyszło Ci pracować tyle lat, a ostatecznie i tak przeprosiłeś się z kredytem na dywan i na odpowiedni do dywanu odkurzacz. Możesz wstawić filiżankę do zmywarki, bo przecież dbasz o środowisko i nie będziesz marnował wody, żeby umyć dwa, trzy przedmioty. Zaczekasz i dzięki temu zaoszczędzisz nie tylko wodę, ale też energię i czas. Pójdziesz pod prysznic. Na kabinę pracowałeś cały miesiąc. Jest wreszcie taka, o jakiej marzyłeś. Z hydromasażem i z sauną. I tak z tego nie korzystasz, bo ostatecznie nie masz czasu, ale radio i oświetlenie, a także możliwość odebrania połączenia telefonicznego mydląc sobie owłosione łydki to też luksus, którego dla siebie chciałeś. Będziesz śpiewał pod prysznicem i oprócz płynących w Twojej głowie słów piosenki, pomyślisz jak cudownie będzie spędzić ten słoneczny, wolny, niedzielny dzień na rowerze, w parku, na kręglach, w teatrze, w centrum nauki, do którego już od dawna chciałeś iść, a ciągle nie mogłeś wyrwać się z pracy. Pomyślisz jak fantastycznie jest być takim trzydziestolatkiem jak Ty, jeszcze bez rodziny, ale już z super kabiną prysznicową, mieszkaniem, co prawda hipotecznym, ale jednak już po części Twoim, z nową lodówką, która produkuje lód, wbudowanym piekarnikiem, chociaż przecież nic nie pieczesz. Jak świetnie jest być teraz Tobą. Spłuczesz szampon z włosów. Żel z dodatkiem mentolu da Ci niesamowite poczucie czystości, lekkości i chłodu. Nie wytrzesz się, owiniesz tylko w ręcznik. Wrócisz do kuchni i zajrzysz do lodówki. Wyjmiesz parówkę z serem i keczup. Ukroisz kromkę chleba, złożysz wszystko do kupy i zjesz. Okruchy z blatu zmieciesz dłonią na drugą dłoń i wyrzucisz do zlewu. Ubierzesz się w przypadkowe, acz markowe rzeczy. Użyjesz perfum. Otworzysz wszystkie okna i zrobisz przeciąg. Zaścielisz łóżko. Ogarniesz wzrokiem mieszkanie. Twoje biurko z laptopem, przy którym zdarza Ci się pracować, kiedy musisz tę pracę przynieść do domu. Ergonomiczny fotel. Stół, który kupiłeś za ciężkie pieniądze i wciąż masz nadzieję, że to naprawdę antyk. Cztery pasujące do stołu krzesła ręcznie robione z giętymi nogami. Wielkie łóżko, do którego materaca szukałeś pół roku. Idealnie twardy, nie za twardy, odpowiednio szeroki i gruby. Firmowy. Kolejne pół roku zajęło Ci spłacenie tego cuda. Stolik przy łóżku z renomowanego zakładu metaloplastyki. Komoda robiona na zamówienie idealnie wpasowana w utworzony przez układ ścian prostokąt. Meblościanka z pracowni młodych projektantów, sprowadzona specjalnie dla Ciebie z Włoch. Telewizor. Oczywiście płaski. Oczywiście duży. Dvd. Konsola do gier. Uniwersalny pilot. Lampa podłogowa z Ikei. No i wspomniany już dywan, robiony według Twojego własnego pomysłu. Imponująco drogie wyposażenie nie było Twoim celem. Po prostu kupowałeś, bo miałeś za co kupować. Lubisz swoje mieszkanie. Podoba Ci się. Czujesz się szczęśliwy patrząc na to swoje „osiągnięcie”. O nie, wcale nie jesteś ekscentrycznym samotnikiem. Masz przyjaciół i nawet kogoś, kto Ci się podoba. Wychodzisz do kina wieczorami. Często organizujecie wypady za miasto. Bardzo często gracie w bilard. Uwielbiasz swoich znajomych. Często ich zapraszasz. Nie boisz się o przyszłość. Wiesz, że wszystko masz pod kontrolą. Twoi rodzice mieszkają niedaleko, mają swój dom i są zdrowi, a także szczęśliwi. Odwiedzasz ich kilka razy w miesiącu. Twoje konto w banku mimo kilku kredytów nie zna pojęcia debet, nie zna pojęcia minus, nie zna pojęcia brak środków. Twoi sąsiedzi są bardzo mili. Zapraszają Twoich znajomych, kiedy ci przychodzą podczas Twojej nieobecności. Sąsiadka piecze dla Ciebie ciasta, sąsiad radzi się w sprawie napraw roweru córki, która przychodzi do Ciebie pogadać, kiedy jej brat już u Ciebie jest i gra na konsoli. Nie masz zwierząt. Dziś uświadomiłeś sobie że kochasz i co najważniejsze dostajesz sygnał, że jesteś kochany, być może się mylisz, ale jeśli ktoś dzwoni do Ciebie tylko po to, żeby usłyszeć Twój głos… tak, jesteś kochany. Zastanawiasz się, czy nie zrezygnować z roweru i nie zajrzeć do kwiaciarni na rogu. Ekspedientka Cię uwielbia, zawsze wybiera Ci najjędrniejsze, najświeższe róże. Tak, postanawiasz. Kupisz bukiet róż. Wychodzisz na balkon, żeby sprawdzić czy nie ubrałeś się za ciepło. Delikatny wiatr smaga Twoją radosną, wypoczętą, odprężoną twarz. Osiedle jest puste. Kawałek dalej ktoś chodzi z psem. Swoją komórkę wkładasz do przedniej kieszeni. Idąc ku wyjściu zbierasz ze stołu dość gruby portfel i klucze od domu. Wkładasz do tylnej kieszeni. Zamykasz drzwi, zatrzaskuje się za Tobą antywłamaniowy zamek zatrzaskowy. Wciskasz guzik w windzie i czekasz rozglądając się po błyszczącej, czystej, pachnącej klatce schodowej. Żywy marmur. Tak twierdzi deweloper. Nie wiesz, nie znasz się, ale ładnie to brzmi i daje poczucie luksusu, choć nie chwalisz się tym. Opuszczając swoje siódme, szczęśliwe piętro przypominasz sobie, że nie zajrzałeś wczoraj do skrzynki pocztowej, więc wyciągasz klucze. Drzwi windy rozsuwają się, wkładasz kluczyk do zamka skrzynki numer siedemdziesiąt siedem. Prenumerata Twojej ulubionej gazety. Nareszcie. Nie zawsze ją dostajesz. Czasami jesteś nawet zły, bo lubisz czytać ją w wolnej chwili no i przede wszystkim płacisz, a ktoś nie zważając na to kradnie ją lub gubi. Ulotki wyrzucasz, masz już przecież najwyższej jakości nowe okna i drzwi, złota nie potrzebujesz. Wychodzisz z klatki schodowej i zaciągasz się najgłębiej jak potrafisz wiosennym, rześkim powietrzem. Zamykasz oczy, bierzesz kolejny wdech, przepełnia Cię szczęście i ta dziecięca radość z życia, które jest tak idealne, może musisz ciężko na wszystko pracować, ale masz szansę pracować ciężko i tak wiele możesz osiągnąć. Z nadal zamkniętymi oczami rozciągasz ramiona. Jesteś na pełnym wdechu, kiedy czujesz silne ukłucie i nieznany Ci wcześniej posmak w ustach. Otwierasz oczy. Młody chłopak w podartych ciuchach stoi za Tobą. Wyciąga krótki, ostry nóż spod Twoich żeber. Przerażasz się. Widzisz jeszcze tylko jak wyciera sobie nos rękawem i nagle Twoje kolana uderzają o stopień. Stopień i jeden krok dzielący Cię od bezpiecznej klatki schodowej zamkniętej na szczelnie zamknięte drzwi. Myślisz o swoich rodzicach i kwiatach, które miałeś kupić. I o tym złocie, że może powinieneś zachować tę ulotkę, bo przecież możesz wkrótce potrzebować obrączek…

11

Co może się dziać, kiedy nie dzieje się nic? Ja się dzieję. Świat się dzieje ciągle bez ustanku. Mokre, dopiero co wywieszone pranie, przypomina mi o życiu, o obowiązkach, o przystosowaniu do otoczenia wiecznie czystych, w wiecznie pachnących ciuchach ludzi wcale nie tak czystych, że o świeżym zapachu kokoska niech mi już będzie wolno nie wspominać. Mój kot wie o mnie więcej niż ja sama. Reguluje mój dzienny cykl swoim nieregularnym miauczeniem. Chodnikowe cegiełki w dwóch kolorach jeden dla pieszych, drugi dla rowerzystów wirują mi w głowie przypominając wczorajszy wieczór. Czysty i przejrzysty. Mój wieczór z Tobą. Gdybym dowiedziała się pięć minut temu, że umrę za pięć minut, co napisałabym w liście do Ciebie? Nie dając mi nic, dałaś wszystko. Może to, a może wcale bym nic nie napisała, bo co właściwie stało się wczoraj? Chyba te chodniki widziały więcej niż ja sama. Więcej moich emocji przepłynęło przez nie za pośrednictwem moich podeszw w butach, niż teraz płynie we mnie, bo tak naprawdę co się zdarzyło nie wie nikt. Nawet ja nie wiem, a już na pewno nie Ty, choć to wszystko to nasze życie. Może nie wspólne, ale jednak Twoje i moje jednocześnie. Te kilka godzin szczerej, wspólnej, nieznającej ograniczeń rozmowy. Te kilka spojrzeń, które zderzyły się i splątały wirując w górze ku dwóm różnym gwiazdom. Te oddechy, te dwutlenki węgla zlepione w jeden w chwili wydechu i pochłonięte przez liście mijanych drzew. Tlen czerpany z jednego źródła. Milimetr, a może nawet nanomilimetr dzielący powierzchnię naszych naskórków od delikatnego muśnięcia. Chwila z Tobą, będąca realnie godzinami czasu Ziemskiego i zaledwie sekundą mojego prywatnego czasu. I ten niedosyt. To straszne odczucie kiedy przestałyśmy poruszać się we wspólnym kierunku, a nasze epicentra zaczęły się od siebie oddalać. Przeraźliwa cisza niewypowiedzianych dźwięków, nieuformowanych słów. Czy gdyby na wszystko była druga szansa udałoby mi się zmienić cokolwiek? Czy miałybyśmy okazję się spotkać, gdyby wszyscy ludzie na świecie wykorzystywali drugie szanse? Zupełnie inna przestrzeń, inna historia, inne doświadczenia, inna ja i Ty również inna. Zmierzając ku własnemu łóżku nie myślałam o niczym. Teraz myślę. Zupełnie jakby coś w środku zakorkowało mnie na kilka lat i nagle napór rozszalałych, porywistych, zatęchłych w niewietrzonym pokoju słów wypłynął z wnętrzności mojej wątroby na wpół przetrawiony na wpół nie. Miliony, a może nawet miliardy niewykorzystanych okazji. Los nabity w butelkę. Odgryziony palec Boży. Mur okazji. Szatan w białych kalesonach. Czasami chciałabym wrócić do czasów „przed” jako widz i popatrzeć. Mała dziewczynka wylewająca wiadro betonu w dołek z własnymi nogami w samym środku jezdni pełnej rozpędzonych samochodów. Jej własny prywatny pas ruchu zakorkowany przez nią samą. Przez bezruch. Przez chroniczny zastój.
Na małym, drewnianym, okrągłym stole pełnym katalogów farb i płytek łazienkowych i podłogowych pełno jest okruchów. Siedzisz i bezmyślnie obskubujesz kruszonkę z suchego ciasta, którego właśnie ta kruszonka jest kwintesencją. Skubiesz i wyjadasz. Zupełnie jakbyś nie wiedziała, że jeszcze chwila, czy dwie i zostaniesz przy tym stole z kawałem bezwartościowej drożdżowy, której nikt nie będzie chciał jeść, a nawet wyrzucić do kosza. Nikt na nią nawet nie spojrzy. Kreatorka smaku nie powinna wyjadać rodzynek z ciasta z rodzynkami. Nie powinna wyjadać orzechów z orzechowca. To jak pomalować ściany i oskrobać je.
Zrywając podłogę można odkryć siedlisko prusaków, a zmieniając pościel można zjeść tonę roztoczy, mimo to Ty znajdujesz tylko „Create yourself” namazane ołówkiem na samym środku pokoju. Ukryta pod starym parkietem domena życiowa sprzed lat. Myślałaś że już po wszystkim, a tu nagle wszystko zaczyna się od nowa. Myślałaś że to spotkanie to koniec, to prolog, po czym odkryłaś że to klucz wiolinowy i że teraz cała symfonia zaczyna się od nowa. Era cichych głupców otwierająca erę głupców gadających. Kończąca koncert życzeń piosenka rozpoczynająca uwerturę. Rozbrajająca szczerość wroga przeciw wrogowi. Morska fala na dnie oceanu. Rekin w paszczy szprotki.  Tektoniczny ruch płyty mózgowej wywołujący wybuch słownego wulkanu demoluje zbudowane domostwa i zabija ludzi. Zabija i powołuje do życia skały. Twarde i odważne. Na ratunek światu. Mucha zatopiona w kawałku żywicy.
Żałuję że dzieję się tak intensywnie. Szybka jazda jest przyjemna, ale nie pozwala dostrzegać wielu perełek architektury dawnej. Głupi jest ten co nie patrzy w przeszłość. Głupi jest ten co nie żałuje i nie wraca. Zakopany w przyszłości jeszcze przed nią samą. Klapki na oczach w wąskim tunelu. Ochrona rośliny przed światłem i wodą. Podkładanie bomby pod cholewą własnego pantofla. Tęsknię za dalszą częścią tej rozmowy, która odbyłaby się, gdyby nie moja bierność. I przepraszam.
12
Orzeszki miały dziwny smak. Coś jak wspomnienie dzieciństwa. Kitekat, a może pedigree, ale nie te kostki tylko malutkie kuleczki. Nie potrafię sobie odpowiedzieć co skłoniło mnie do ich wyszperania o pierwszej nad ranem i skąd w ogóle miałam orzeszki, bo miałam to jak najbardziej aktualny czas, a nawet nie skąd, a bardziej od kiedy je miałam i dlaczego cały mój plan o byciu thin and gorgeous za najdalej dziesięć dni sama z siebie niewytłumaczalnie wrogim dla dobrych wyników krwi i odpowiedniej wartości wskaźnika BMI postawy czyniłam niemożliwym. Chciałoby się powiedzieć, że cholesterol jeszcze nikogo nie zabił, ale ludzie w pewnym wieku… nie przepadam za tą swoją cechą nagminnie zmuszającą mnie do tego rodzaju pierdołowatych teorii, zupełnie jakbym wiedziała coś o orzechach, wskaźnikach i prawidłowości w wynikach jakichkolwiek badań. Nie lubię kiedy zostawiasz namoczone pranie w umywalce, nie rozumiem jak to możliwe w prężnie rozwijającym się społeczeństwie uzbrojonym we wszystkie cuda techniki pralkę na przykład, to wszystko staje się możliwe i szczerze, czasami czuję się jakbym żyła w gliniance, w kompozycji gówniano-słomiastej. Czy naprawdę nie masz większej ilości ubrań i wszystko musisz prać zaraz po użyciu? Nigdy tego nie pojmę, nie mam gdzie umyć rąk mimo dwóch łazienek i kuchni i jest mi z tym dziwnie, to jak odczuwanie wiecznego niedosytu jak patrzenie na ciastko przez szybę i świadomość że brakuje mi na nie dziesięć groszy, a ekspedientka jest tak się składa mamą chłopczyka, którego wczoraj oplułam i popchnęłam w błoto, więc nie ma co na nią liczyć i dlaczego znowu myślę o ciastku…
Zastanawiam się jakby tu zakwalifikować swój czyn i jaki nadać mu paragraf. Może powinnam założyć jakąś partię, a może utrzymywać się z pisania książek i nie przejmować się niczym. W tramwaju linii osiem, którym podróżowałam dziś całe przedpołudnie to w jedną to w drugą stronę przez nudę pustych wagonów, Pielewina, który zawiódł mnie bardzo i to po raz już drugi i nie wiem kiedy teraz dam mu znowu szansę, a może że nawet nie przeproszę się z nim już nigdy, choć wierzę w moc jego paranoicznych, radzieckich opowieści zwłaszcza tych o kosmonautach, czytałam luźne zapiski ze swojego kalendarza i muszę stwierdzić że nie jestem do końca pewna, nie wiem nawet czy zależy mi na tym czy też wcale nie, ale czy ja oby jestem normalna?

13


Łaziłaś za mną z kwiatami. Byłaś wszędzie tam gdzie ja i tam gdzie ja zawsze. Myślałam codziennie, że jutro już Cię nie zobaczę, ale przychodziłaś. Nie reagowałam, nic nie robiłam, a Ty się nie poddawałaś. Nie mówiłaś nic, co było mi na rękę i nawet nie miałam pytań typu skąd się wzięłaś, co robisz i o co Ci chodzi, nie wiem nawet czy byłam tego ciekawa, miałam swoje sprawy i zero czasu na zastanawianie się, ale nie powiem, było mi miło. Mijały tygodnie, zmieniały się pory roku, padało, świeciło, mżyło, a Ty ciągle stałaś pod moimi drzwiami. Taką historię zaplanowała dla mnie na dzisiejszą noc podświadomość ze świadomością po równo. Oczywiście należałoby to wszystko wrzucić do pralki z analizą, a następnie do destylarki wniosków, oczyścić z tła, wycisnąć esencję, wypić soczek o nazwie o co naprawdę chodzi i zbudować kolejną autostradę neuronów w moim mózgu, choć wiem, że używając tego pojęcia narażam się na falę krytyki płynącą przez miasto, ale prawda jest właśnie taka i codziennie niezmienna, że sieć moich neuronów rozrasta się w zastraszającym tempie, zwłaszcza ostatnio i zwłaszcza po takich nocnych eskapadach i powiem nawet bez cienia fałszywej skromności, bo ona owszem jest, ale nie żeby ciągle, nie żeby stale i czasami po prostu nie można założyć sobie klapek na oczy, czasami trzeba się przyznać i nie że nawet przed ludźmi, tylko przed sobą przede wszystkim, bo co jak co ale chyba ze wszystkich ludzi na świecie, a już na pewno ze wszystkich w autobusie którym się akurat jedzie donikąd, choćby się miało najklarowniejszy cel, to akurat moja osoba, czyli że ja sama powinnam i jestem dla siebie najważniejsza z najważniejszych i nie ma co ukrywać że właśnie tak, że ta sieć neuronów jest niebotyczna i nawet mogę powiedzieć że oplata mnie już na całej powierzchni pomarszczonego jak skórka starego jabłka organu, bo w środku nie ma już miejsca, a słowa płyną i płyną i choć czasami dokręcam ten kran tak, że wszystko się przekręca i trzeba potem dokupić uszczelki i dłubać tam, żeby to wszystko powymieniać, a i tak nie jestem w stanie zatrzymać wody i nie tylko wody, bo to nie zawsze jest rozwodniony sok z czarnej porzeczki, czasami jest to tylko kropla żywicy, ale co by to nie było, bez wątpienia płynie i nie ma takiej siły, która by to powstrzymała. Choć może powinnam przyznać się, że jest, bo generalnie siła zawsze się znajdzie i choćby nie wiem co się działo, co płynęło i co było, to zawsze znajdzie się coś większego choćby tylko o Nano milimetr. Czasami nawet myślę że powinnam to powstrzymać, skierować się na coś innego, choćby na jakiś samorozwój, ale to akurat zapewnia mi społeczeństwo i na razie przynajmniej mogę sobie odpuścić twarde, drewniane ławki, bo tyłek boli mnie już od ciągłego siedzenia w szkole życia i tak pozwalam żeby działo się to co się dzieje niczego nie hamując i nie przyspieszając. Lubię taki jednostajny ruch. Nawet jeśli pozornie monotonny to i tak jakoś mnie tam gdzieś fascynuje. Mam zakwasy w dłoniach, co ewidentnie nie jest poprawnym określeniem i ewidentnie wskazuje na to, że mogłabym opowiedzieć co się wydarzyło w ostatnich dniach, nawet może mogłabym wspomnieć o tym co mnie wkurzyło, ale akurat nagrałam nową playlistę i szczerze to jakoś mnie tak strasznie wycisza ten bezwzględnie rozdawany uśmiech w autobusach i te spojrzenia, kiedy wsiadam cała biała w gipsie, albo czarna w piasku i zero przepraszania, zero wstydu tylko ten bezczelny śmiech, który widzę we własnych oczach w szybie zamykających się autobusowych drzwi. Nie opowiem.

14





Nie to że chciałabym zastrajkować czy wzniecać jakiekolwiek bunty, ale budząc się dzisiaj rano, nie przypadkiem zresztą, ale właśnie przez Ciebie, czy raczej dzięki Tobie, zwyczajowo strzeliło mi w kościach i przy okazji w głowie każąc mi powrócić myślami do embrionalnego stanu sprzed kilku miesięcy. Była tam mowa o jakimś dnie w najbardziej dennym z najbardziej dennych gnuśności moczarów i o odbijaniu się mniej poobiednim, bardziej tym egzystencjonalnym i z przykrością należałoby stwierdzić że spędziłam pod wodą mnóstwo lat w tych wszystkich planktonach, w tych skorupkach zdechłych ślimaków, pancerzykach i szkielecikach, a może nawet owadzich różnych tam odłamkach, żeby nie powiedzieć wprost, że w odchodach, a jeśli się tak leży latami i gapi z góry na przepływającą wodę, co nieraz samoistnie wraz z prądem ruszają się ręce i może że nawet nogi i włosy, to człowiek chcąc czy nie zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem sam nie zaczyna stanowić tej całej fauno-flory jelitowej i czy po odbiciu się, jeśli w ogóle to nastąpi, czy przypadkiem nie będzie po prostu zmurszałym odwłokiem o zapachu zdechłej i przetrawionej przez rzeczne soki ryby nadgryzionej zębem i czasu i innej ludności pływająco-brodzącej, bo taka ryba już zdechła i nieruchawa wręcz, stanowi bardzo łakomy kąsek dla wszelkich smakoszy wodorostów i całej tej reszty różowych robali, jakby to określiła moja mama, która nomen omen i tu wtrącę, że nie mam pojęcia co znaczy ten zwrot, ale tak strasznie chciałam go kiedyś użyć, dostała kiedyś w bardzo popularnej sieci fast foodów, w bardzo niepopularnym miejscu hamburgera z właśnie krewetkami i dopóki jej nie powiedziałyśmy co to jest zachwalała jakie to dobre, żeby potem wypluć i wycierać jęzor chusteczką, za ciężkie swoją drogą pieniądze i był nawet czas, w którym miałam genialny pomysł na biznes bazując na zakładanym kryzysie papiernictwa w rzeczonym kraju. I tak leżąc zastanawiałam się natchniona wczorajszym skrobaniem umywalki, czy przypadkiem nie należałoby się oczyścić z tych wszystkich dennych naleciałości, bo choć sama lubię ryby i może nawet plankton niekoniecznie lubię, ale cenię za właściwości, za wszelkie dobra jakie ze sobą niesie, choć gdybym jechała tramwajem czy autobusem w południe bardzo gorącego dnia, to nie wiem czy chciałabym żeby wsiadł człowiek o takim właśnie delikatnym zapachu zdechłości i mniejsza już o postrzeganie, bo i widok namokniętych zwłok nie należy do tych z serii „piękno leśnej przyrody”, ale o taki ogólny stan mojego umysłu, którego czystą naturą jest spodziewanie się samych pięknych i pachnących świeżo skoszoną trawą rzeczy, nie wiem też jak ruch prostopadły do dna i oddziałującego na takie poruszające się ciało siły jak wodne prądy, wiry i w ogóle sam napór na skórę działa w kwestii szeroko rozumianego oczyszczania, czy jak się już wypływa to jest się czystym, czy zależy to od czasu spędzonego w odmętach, czy zapach zostaje i już na zawsze ludzie będą przekazywali sobie na mój widok delikatne skinienia głowy jakby literowali do siebie sekretnym alfabetem zagmatwanym dużo bardziej niż sama enigma, ona tam była, a może nawet nadal tam jest. Nie wiem. I tak myśląc i nie myśląc spędziłam poranek pełen słonego posmaku wody, który mimo całej beczki słodkiej kawy i odkrywania wlotów i wylotów umywalki za nic nie chce zniknąć i okazać się posmakiem nasączonego pączem ciastka, które mogłabym postawić na porcelanowym talerzyku, na własnoręcznie zrobionym postumencie z być może szyszek, a być może starej, porzuconej na śmietniku lodówki postumencie i modlić się to za wiele, ale składać pokłon doskonałości przynajmniej trzy razy dziennie, codziennie.

15


Coś jest w tych wczesnych godzinach porannych. Jakiś nieokreślony czar mimo czerwonych wybroczyn w obu białkach oczu i ten dziwny stan uśpienia mimo ewidentnego czuwania. W mojej głowie majaczy się dziś białe miasteczko wciąż dążąc do kolejnych etapów rozbudowy, do nieprzerwanej globalizacji i terroryzacji najważniejszych ośrodków w każdym z płatów mózgowych. Nie wiem czy jestem w stanie jeszcze coś z siebie dać i właściwie komu. Słońce nad Helladą ostro dziś przygrzewa, szafranowe szaty dziewiczych stóp i lubieżnych snów. Fascynacja Duluxem przekracza dopuszczalne normy o ile takie zostały w ogóle przez kiedyś kogoś ustalone i być może powinnam nawet zasięgnąć porady farmaceuty, choć od czasu kiedy skończyłaś ten kierunek trochę mnie to zraziło i czuję jakąś drążącą to wszystko gangrenopatologię na wspomnienie stężeń molowych, o których jeszcze w liceum nie miałaś najmniejszego pojęcia. Być może w wyniku tego ogólnoustrojowego zatrucia powinnam przemyć twarz obfitą, jakie to strasznie głupie słowo, ilością letniej wody ze szczególnym uwzględnieniem okolic suchych ostatnio bez przerwy łzawiących ni to ze szczęścia ni to z nieszczęścia oczu. Nie robię tego jednak i przeczekuję obserwując konsumujących autobusowe śniadania ludzi czynu, idei i szaraków. Dlaczego ztm nie wprowadził jeszcze obnośnej sprzedaży? Czy naprawdę wszystkie genialne pomysły muszą wywodzić się ze mnie? Pomysł partii upadł. Odkryłam w sobie zapędy dyktatorskie. Nadal jednak pracuję nad nowym ustrojem, gdyż życie w znoszonej, nieświeżej demokracji nie do końca przypada mi do gustu. Najbardziej przykre o poranku jest to, że kiedy wydaje Ci się, że dokonujesz wielkich czynów wstając o godzinie, o której ¾ miasta śpi, wychodzisz z domu i przyćmiewa Cię sukces innych takich samych jak Ty. Żuków gnojarzy toczących swoją kulę pod gigantyczną górę wyłożoną kostką brukową na kredyt w oparciu o korzystny system żagiel. Jezu, czy ta podróż się kiedyś skończy? Nie wiem czy to wezwanie jest nadaremnie i trudno mi siebie oceniać w kategoriach grzechu, bo pytanie wydaje mi się jak najbardziej na czasie, a gdybyś chciał mnie udupić mój Panie, wyciągnąłbyś pewnie tę nieszczęsną historię z celofanem i schronem przeciwlotniczym, choć czy nie do tego właśnie mnie stworzyłeś? Czy nie do folii bąbelkowej i cementu? Żałuję że nie rozmawiamy już jak kiedyś, jak normalni, dorośli, cywilizowani ludzie. Wolałam to niż te dzisiejsze przepychanki, ten ciągły dramat i próby sił. Mam wrażenie że starasz się zrobić mi na złość i nawet zsyłając mi pracę trzydzieści minut od domu, ześlesz w pakiecie objazdy i jeden autobus bujający się do celu dziurami, o których nie słyszał świat. Może czas już usiąść do okrągłego stołu, przywalić coś z grubej rury, bo czuję wyraźnie, że proces hartowania został zakończony i mogę zacząć wypełniać prawdziwy plan bez podpuch i zabetonowywania stóp w drewnianym wiadrze z wielkim kamieniem u szyi i w sukni z zaciskających się przy każdym ruchu łańcuchów.

Dziękuję w tym miejscu pasażerom linii 190 i 125 godzin porannych i zapraszam na jutrzejszą paradę atrakcji. P.S Mała blondynko ubrana na czarno, linia 125, na Boga jak zeżresz banana, to nie rzucaj skórki pod własne nogi jak małpa.

16



Obiad wydawał się nie mieć końca. Zjedzone ziemniaki namnażały się jak króliki najbardziej rozrodczą porą roku, nie wspominając o mięsie i reszcie dodatków. Zalana płynącymi zewsząd rozmowami, starałam się nie rozmyślać, nie domyślać się, nie analizować. Studiowałam równe i proste zęby widelców, posyłając delikatne uśmiechy i rozdając niby przypadkowe w istocie jednak całkiem przemyślane i celowe muśnięcia dłoni i rąk. Senność wywołana, jak stwierdziła zdecydowana większość przy stole, ciśnieniem atakowała moje powieki, a zakiszony w oparach absurdu mózg, raz pio raz zmuszał mnie do ziewnięć chcąc jakby wymienić w godzinę otaczającą go od tak wielu już lat osmozę. Nie protestowałam. Powolnymi ruchami rozleniwionej antylopki starałam się wykonywać wszystkie polecenia niezbyt szybko, ale nad wyraz dokładnie, przyglądając się badawczo małym elementom swoich czynów obserwując te bezcenne sekundy poświęcane codziennie bez echa urwanym oddechom, unoszeniu stopy w celu postawienia jej już w autobusie, poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pomóc w utrzymaniu równowagi w szarpiącym raz po raz tramwaju. Powietrze mętniało, a głowa zdawała się wciąż na nowo eksplodować, wyrzucając bezgłośnie obawy, żeby nie powiedzieć że strach. Ostrożne, kocie ruchy nie pomagały pozbyć się uczucia nagromadzonej w gardle kumulacji narządów bez wyraźnego, czy choćby niewyraźnego ujścia. Katastrofa zmysłów miała dopiero nastąpić i choćbym nie wiem jak chciała, nie mogłam nic przyspieszyć, co najwyżej opóźnić, lecz było to w najlepszym interesie mojego organizmu, aby tego nie robić, aby odbyć tę wdzierającą się niepokojem podróż z punktu a do punktu b jak najszybciej, najłatwiej, zajmując myśli wszystkim i niczym jednocześnie z chwilą przerwy na polityczne dyskusje z wujkami i ciotkami, których jeszcze dziś rano nie znałam, a cała ta maskarada z moim zresztą wątpliwym udziałem mogła być do tej pory tylko snem i to snem z cyklu nie chcę go pamiętać. Najdziwniejsze jest to, że paluszki z kraba, a w rzeczywistości z białej ryby i marynowane grzybki z wyłączeniem pieczarek, które wszędzie i zawsze przypominają mi w smaku nadgniłego trupa, znikają zawsze niezmiernie szybko, nie chcąc się rozmnażać w bezczelny, ziemniaczany sposób. Nie lubię dni z mnóstwem wolnego czasu bez planu zagospodarowania. Nie lubię dni, w których trzęsą mi się ręce niczym na nikotynowo - met amfetaminowym głodzie. Być może jeszcze kiedyś w taki dzień wzięłabym się za robienie okrętu z zapałek, ale dziś wiem, że zmuszanie się do pozornego spokoju jest niekomfortowe na tyle, że byłabym skłonna porównać to do najbardziej niekomfortowych z chwil, z których żadna nie chce zaszczycić mnie swoim chociażby wspomnieniem. Niezrozumienie mnie przez otaczającą rzeczywistość powoduje mimowolne skurcze wszystkiego i na wszystkich poziomach i choćbym chciała przestać mówić, nie mogę, a dzień zaczyna przypominać obrzydliwie grubego, wylniałego jamnika o jakimś lotnym imieniu typu kabanos, parówa, czy inny kawał kiełbachy. Czy ta głowa mogłaby przestać boleć zadając pytanie otrzymuję odpowiedź w postaci uderzenia czołem o poręcz umiejscowionego przed moim siedzenia i wiem już, że rzeczywistość zaczyna splatać się ze snem i koszmarem, a wszystko to razem odbiera mi zmysły i na powrót staję się nieważkim wybrykiem galaretowatej natury.

Stado bananowych osobliwości za karę podążało wraz ze mną w stronę zachodzącego słońca, które zresztą zaszło jakieś cztery jeśli nie więcej godziny temu. Mogłabym ich obserwować, choć zjawisko to pozostaje dla mnie zupełnie nieatrakcyjne mimo własnej wciąż wzbierającej szumności. Czy te dzieci nie mają domów? Oczami wyobraźni widzę już te wpisy na wirtualnej Polsce pod niewątpliwie fascynującą informacją odnośnie mojej rychłej śmierci z rąk, czy raczej łap tych dziwnych stworów zaginionych gdzieś pomiędzy reklamą OldSpice, a teorią ewolucji, coś w stylu gdzie byli rodzice, czy to ich, czy moi właśni, sprawa ta jest do dogadania. Zadziwiające jak wielu ludzi nie śpi o tej porze i może gdyby tylko nie spali, byłoby w porządku, ale oni jeżdżą ze mną całymi rodzinami i dzieci i staruszki z tymi wszędobylskimi wózeczkami o rozkładzie kół wciąż bardziej ciekawym, wciąż bardziej ewoluującym we wszystkie znane ludzkości strony. Myślę że ilość materiału pozwala już w tym wypadku na swobodne stworzenie jakiegoś przewodnika o tym ile jakich i gdzie kółek zamontować, aby usprawnić życie naszych ukochanych, wszędobylskich seniorów.
Melanż zdaje się rozkręcać co słychać i widać wyraźnie, a tłuczone szkło staje się motywem przewodnim tej opowieści. Kolorowe neony przeskakują wciąż na to inne barwy i wszystko zdaje się zlewać wraz z odgłosami ulicy i dźwiękami przysypiającymi, zmęczonego, lecz wciąż wiecznie czuwającego miasta.  

17


Sen jest tym rodzajem aktywności, której wciąż mi mało mimo całej jego bezpłatnej  niczym jedna z miejskich gazet dostępności. Powinno się stworzyć coś typu sen w kostkach jak cukier, czy skawalona sól. Coś, co można sobie w każdej chwili zaaplikować doustnie i do czego nie jest potrzebny żaden lekarz, czy farmaceuta, żadna kolejna piguła rozwalająca i tak sypiącą się wątrobę i to wcale nie przez nadmierne spożycie czegokolwiek. Zwykła mała kostka jak czekolady, najlepiej o różnych smakach, dla różnych ludzi o natychmiastowym działaniu w miejscu, w którym spożywasz, natychmiast zasypiasz i wracasz za na przykład osiem godzin wypoczęta i przeszczęśliwa bez żadnych śladów, bez koszmarów, bez czegokolwiek. Po prostu gotowa na całe zło tego świata.

Był to dzień z cyklu chciałabym zakopać się w koc i wyjść za tydzień. Lucjan Szołajski czytał tandetne napisy ściągnięte nielegalnie ze strony o kiepskiej reputacji. Tło wydawało się zamazane. Wyblakłe kolory, pożółkłe, stare gazety, litery macane milion razy tłustymi paluchami. Bez konturów i kształtów, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Bez punktu, do którego można by się przyczepić, znienawidzić go i nawymyślać od najgorszych lub pokochać i opiewać tę miłość przyrównując ją do czegoś super pięknego, co nic mi w tej chwili nie przychodzi do głowy. Cisza wewnątrz nie zatrzymywała tym razem zewnętrznych odgłosów świata, więc chcąc czy też nie, narażona byłam na nieustanne podrażnianie zmysłów i nic w tym nie było miłego. W takie dni jak dziś cieszę się, że nie trzeba z rana ustawiać tych wszystkich komputerów pokładowych, że nikt z rana nie pyta jak życzę sobie dziś oddychać i jakie ciśnienie krwi życzę sobie mieć, a także pod jakim kątem życzę sobie zachować równowagę i pion, bo gdyby ktoś mnie dziś o to wszystko zapytał, odpowiedziałabym tonem raczej obrażonej królewny paskudki w dupie to mam i jeszcze dałabym z plaskacza po gębie, choćby nawet samej sobie, bo cała ta bezsilność wywołana jest nie przez zewnętrze, tylko właśnie przez sam środek i za tą nieznośną centralizację należy mi się autodestrukcja z odliczaniem i głośnym tykaniem pieprzonego zegara, który dla spotęgowania nastroju powinien zaciąć się ze dwa razy w połowie i tuż przy końcu. Mam do Ciebie kilka retorycznych pytań i listę próśb, ale nawet nie chce mi się ich zadać mając ciągłe wrażenie, że nie masz czasu, bo przecież wojny, choroby, głód, bo tyle się dzieje, że ja z tym swoim zwątpieniem, mocą, niemocą, wiarą i resztą, jestem marna jak źdźbło trawy dla żującej kępkę krowy. I znowu nikogo nie ma, a ja siedzę i powtarzam sobie na głos, że przecież poradzę sobie i że zawsze przecież sobie radzę w nadziei że jakoś to zdanie spamiętam, ale skutek jest ciągle ten sam, że zapominam, a im bardziej zapominam, tym mocniej pamiętam, im bardziej nie wierzę, tym zacieklej wierzę, bo zrobić na złość komuś nie jest trudno, wyzwaniem jest zrobić na złość sobie, więc jeśli mówię że to koniec, że nie chcę już żyć, to tak jakbym pchała z całej siły zatrzymujące się krążenie, jakbym podłączała do respiratora znudzone tlenem płuca.

Jestem nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa i koniec. Nie chce mi się czekać na jutrzejszy dzień. Dzisiaj nie chce mi się czekać już na nic. Nie mogę, nie mogę tego zrobić ani dla Ciebie ani dla nikogo. Nie chcę. Dlaczego Ci się wydaje że ja nie zostałam zraniona? Czy wkładanie w moje usta nigdy niewypowiedzianych przeze mnie słów było fair? Czy to było w porządku? Błagam powiedz, bo wydaje mi się że zwariowałam, że już zupełnie mi odbiło. Nienawidzę chodzić po ziemi, kiedy wiem, że mogłabym latać. Nienawidzę być sprowadzana do parteru. Boli mnie tyłek od tych upadków. Boli mnie od nich już wszystko. Chcę do domu. Teraz przez miliard lat będę się zastanawiała czy mnie atakujesz, czy może jednak jeszcze nie. Teraz wszystko się zmieni. Ja się zmienię. Mój punkt widzenia. Moje ambicje. Moje poczucie sprawiedliwości wobec mnie samej. Teraz ktoś mnie dotknie, a ja poczuję jakby mnie uderzył i będzie to tak trwało i trwało aż spalę się do ostatniej nitki, do ostatniego białkowego włókna i będzie to trwało aż do śmierci tego wspomnienia, słów, które akurat musiały wyryć się we mnie jak moja własna data urodzenia, wyryć się aż do przerwania kartki, aż do rozdarcia materiału. Porwane gacie wiewające na zerwanym sznurku na iluzoryczne pranie. Gdybyś jeszcze rozumiała, gdybyś wiedziała jak ważne jest rozmawiać. Mówić sobie te drobne i te wielkie rzeczy, bez zwłoki, bez czekania na okazję, bez… po prostu bez do cholery. A Ty sobie dalej nie widzisz nic, niczego nie dostrzegasz, nic Cię nie interesuje, dowody, nie dowody, nie obchodzi Cię to. I tak sobie stoimy. Ty mnie nie widzisz, ja Cię widzę zbyt ostro.
18


Był to dzień z cyklu spotkania z bezsensowną barachłowatością. Nikt mi nie wmówi, że potrzebne są i takie dni. Pogoda była nijaka. Chmury zasłaniały świat, ale nie były to zwykłe chmury, a wręcz bardzo niezwykłe, podłe chmurska, które niby to zasłaniają, a niby to nie i widać, że tuż ponad nimi dzieje się coś konkretnego np. zachodzi słońce, ale nie da się dostrzec ani jednego promyka tylko takie wyblakłe majaki wyświetlające się na co poniektórych ścianach obrzydliwie szarych, komunistycznych bloków. Mgła. Pierwsza tej lato-jesieni. Fruwa nad wszystkim, a najbardziej nad ogródkami działkowymi obok Skaryszaka. Różowatość niższych chmur odbija się w szybach najwyższych pięter. Nicość. Bez emocji. Bez pasji. Bez. Plany dzisiejszego dnia ospale spełzają na niczym. Przytłumieni ludzie otwierają usta chcąc coś powiedzieć, jednak rozmyślając się w trakcie znudzeni własną bezdźwięcznością wciskają czerwoną słuchawkę, lub zamykają klapkę telefonu zsuwając ją powoli po kciuku. Wszechobecna wilgoć wdziera się w ułożone włosy burząc misterną konstrukcję i rozmazując jednocześnie czerń kredki, eyelinera lub kiepskiego tuszu, takiego jak mój w zewnętrznych kącikach przymykających się raz po raz ni to z nudów, ni to z potrzeby snu, ni to z ni to. Trudniej znaczy lepiej, mówi do mnie bilbord adidasa. Ciekawe od kiedy. Czy jeśli zapiszę się do lekarza państwowo, zaangażuję NFZ, odczekam swoje pół roku w kolejce oznacza to że uleczy on natychmiast wszystkie moje dolegliwości włącznie z gangreną powstałą ze skaleczonego palca, z którym właściwie miałam główny problem? Niesamowite jak bardzo jest mi nijak w tym dzisiejszym dniu. Nijak do jakiejś kosmicznej potęgi. A jakby było mało to jeszcze jest mi wewnętrznie zimno. Jest mi wewnętrznie cholernie do dupy, cholernie do niczego. Zimno i głodno. Postanawiam sobie spędzić w kołdrze jutrzejszy dzień. Słowo. Nie wyjdę z łóżka. Mam tak straszną ochotę na jakieś super ubezpieczenie. Na pakiet ochronny. Na rodzinę na swoim. Na prezent od losu. Może chociaż ten internet, który pojawił się i zniknął zupełnie bez przyczyny mógłby wrócić. A może dałoby się cofnąć czas i zdecydowałabym się na ten wyjazd, albo tak pchnąć go jeszcze konkretniej i nie urodzić się wcale. Dzień z muzyką filmową w tle. Dzień pełen scenariuszy i kiepskiej reżyserki. Podrzędny serial z najgorszą w świecie obsadą. W roli głównej ja. W rolach drugoplanowych również ja. W roli psa ja. Tresura ja. A w roli nieszczęścia losu, puszki Pandory i wszelkiego innego zła i tu niespodzianka połączona z fanfarami i sypiącym się z boskiego nieba konfetti, gwiazda wieczoru, otóż ja. Nie zwalamy dziś winy na nikogo, o nie moja panno. Wina jest wyłącznie moja własna. Bardzo proszę. Już. Do widzenia. Weź się w garść. Zrób dziesięć przysiadów. Zadzwoń do lecznicy i zapisz swojego kota na leczenie zębów.
19


Czwarty października nieustannie wlewa we mnie nadzieję na kolejny rok. Przepełnia radością. Budzi optymizm do sytuacji trudnych oraz takich, które w połączeniu z trwającym właśnie okresem mogą nawet być przyczyną rozlewu krwi. Taki też był poranek. Ja w piżamie, jakiś stary, obcy dziad, jak się okazało później wujek Zbyszek, choć całe to pokrewieństwo nie do końca możliwe jest do udowodnienia i tu w tym miejscu to akurat dzięki Ci Panie i alleluja, oraz biedronki, które jak się okazało nie dość że strasznie gryzą, to jeszcze wpuszczają jad, który wręcz może zabić i nawet istnieje pewna anegdota, opowieść w sam raz do obiadu, czy na powitanie jeśli idziemy gdzieś w gości. Otóż niedawno na bliżej nieokreślonym przystanku grupa ludzi oczekująca na popularny w tym mieście, a dodam iż jest to miasto stołeczne, środek transportu, a dokładniej autobus ztm, musiała wezwać pogotowie do pana zaatakowanego przez zmasowane właśnie w swym ataku biedronki, zresztą toksyczne, które według tej kosmicznej legendy oblepiły całą jego głowę przeistaczając ją w swego rodzaju kokon. Nieszczęśnik umarł w szpitalu i choć autor nie podaje co wpisano w kartę zgonu, to jednak wujek Zbyszek uparcie twierdzi, że lekarz jako główną przyczynę podał właśnie biedronki. A kimże jest ów wujek, jest to historia równie dziwno – głupia jak i ta powyższa. Łaziłam w piżamie dobre cztery godziny robiąc sobie kolejne kawy, śmiejąc się z własnych żartów, w kółko oglądając wciąż powtarzające się odcinku south parku i zastanawiając nad konstrukcją słowa crap, a także nad radością wypowiadania go w sytuacjach trudnych lub nieprzyjemnych. Nagle do pokoju wparadowuje stary dziad. Na oko mający sto lat. Skórzana lub podrobiona czapka z daszkiem i guzikiem na samym czubku. Skórzana kurtka, ale nie w stylu rokendrolowca, a raczej w stylu starego dziada, spodnie jak spodnie. Buty. Włazi w tych wielkich buciorach i gapi się. Coś mówi, ale śmiech w mojej głowie zbyt głośny jest, żebym mogła to odebrać. Podprogowo jednak wiem, że nie było to zwyczajowe dzień dobry, a raczej coś w stylu skąd tu tyle rzeczy i kim jest ta dziewczyna. Czyli że ja. A ja siedzę i patrzę na niego i zastanawiam się jaki to pełen nietaktu człowiek, zupełnie bez wstydu, bez jakiegoś poczucia dla mnie empatii, że może wstydzę się, lub krępuję i nie powiem, bo akurat miałam pewne plany . Inne niż gapienie się na starego dziada. Otóż chciałam iść pod prysznic, ogarnąć się i wyjść korzystając z ładnej pogody i czerwonych liści, ale nie. Zamykam drzwi kiedy tylko widzę, że zaczęła się wycieczka po mieszkaniu, a stary dziad wyraźnie potuptał do kuchni. Zamykam w nadziei że będzie to dla niego delikatny znak, jakaś aluzja, przenośnia, czy cokolwiek. Nadzieja okazuje się być jednak płonna. Nie mija pięć minut, a stary dziad włazi znowu. Znowu bez pukania i łapie się za stół, przy którym zresztą siedzę i spożywam śniadanio-obiad, ciągnie i mówi że wstawiamy tu tapczan. Przez chwilę obserwuję sytuację w bezruchu i bezdźwięku myśląc o tym jak bardzo jest komiczna, po czym unoszę swoje łagodne spojrzenie na jego rozmyte oczy i bez cienia uśmiechu pytam go bardzo powoli, bo jest to najwyraźniej jakiś zwrot z kosmosu, przeterminowana krowa porwana sto lat temu i teraz wyrzucona przez ufo i należy porozumiewać się z nią powoli i spokojnie. Kim pan jest i dlaczego szarpie się pan z moim stołem? Niewątpliwie niezaplanowana akcja wprowadza chaos w procesy myślowe staruszka, co widzę po zmieszaniu i jakby nieogarnięciu podstawowych prawd i faktów, choćby na przykład dzisiejszej daty, czy planety na jakiej się znajdujemy. I tak patrzymy. On na mnie, ja na jego patrzenie się, po czym on wychodzi porzucając stół w jego zwyczajowym miejscu. Ja zamykam drzwi, zakładam szlafrok, bo tak wypada w tej sytuacji zachować się dziewczęciu i wracam do kontemplacji gęsiej skórki, która pojawiła się dziś jeszcze we śnie i opuści mnie dopiero po północy, przez co muszę tu szczerze wyznać nie ogoliłam dzisiaj nóg w trosce o ciągłość struktury mojego naskórka, a jest wynikiem niczego innego jak tylko radości w czystej postaci. Radości z radości. Czwarty. Kto by pomyślał że to już rok. Czasami mam wrażenie że październik jest na pilota. Na jakiś dziwny guzik, który wystarczy przydusić żeby powtórzył się znowu. Gwałtu na kontemplacji dokonując znowu chwyta za klamkę stary dziad, mówiąc że już wychodzi, po czym rozwala drzwi na oścież i idzie na zewnątrz trzaskając wyjściowymi i zostawiając na czarno-białych kafelkach bez żadnego słowa mą osieroconą babkę, zdziwioną, całkowicie zaskoczoną sytuacją, przez całą wizytę drepczącą za dziadem i paplającą bez sensu, a teraz nagle urwaną w pół słowa, tak samo zresztą jak i ten cały wuj. Oboje są bowiem głusi.

Podsumowanie

Spisu rzeczy nie będzie. Wszystko jest dziełem przypadku. Nic nie jest powiązane będąc powiązanym jedno z drugim. Jedna osoba, milion historii. Od pełni do pełni. Obrót 360 stopni. Układ przypadkowy. Dobór słów przypadkowy. Autor przypadkowy. Zero zamierzenia. Brak przemyślenia. Jeden tomik, jeden autor. Nie potrzeba dziesięciu osób do stworzenia jednej książki. Nie potrzebuję grafika, korektora, redaktora, ani projektu okładki. Nie potrzebuję nikogo. Oprócz samej siebie. Wyszłam gdzieś i szłam daleko, tak daleko, że aż straciłam siebie z własnych oczu, ale jestem już. Wróciłam na dachu czerwonego tramwaju. Wróciłam żeby napisać, żeby przetłumaczyć, żeby powiedzieć, narysować i wyrzeźbić. Jestem wynikiem wyniku. Zostaję.
Redakcja: Edina
Korekta: Edina.
Projekt okładki i stron tytułowych: Edina.
Fotografia: Edina.
Wydawnictwo: Edina.
Przełożyła: Edina.
Copyright by Edina.
Wszystkie  prawa  zastrzeżone!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz