Shut the fuck down! Zagadnęła po przyjacielsku Dorota
rozkurwiona do granic wrzaskiem dziewczyn i dupą Kaśki, która wpadła na stół i
zrzuciła z niego jakieś Doroty notatki, jakieś wielkie teorie i uwagi, wykresy
i analizy. Kaśka popchnięta przez Alkę z żądzą zniszczenia wymalowaną na twarzy
chwilę jeszcze szykowała się do skoku, kiedy orientując się w swoim
postępowaniu i przede wszystkim w zaszłej właśnie zaszłości, w szkodzie Doroty
dokumentów i jej niechybnej zemście chyłkiem wbiła się w ścianę plecami, przywierając cała jak naleśnik do
patelni ze zdrapaną warstwą teflonowej powłoki. Chyba nigdy nie widziałam
Doroty w tym stanie. W oczach miała czyste zło. Jej twarz przypominała twarz
największego zbrodniarza po najgorszym mordzie.
Nakurwiając pod nosem wlazła pod stół, pozbierała papiery leżące bez
ładu i składu po całej podłodze, po czym rzuciła je na blat zgniatając
doszczętnie wciąż zaciśniętą w pięść dłonią, nogą przysunęła krzesło na którym
natychmiast usiadła opierając stopy na bocznych wzmocnieniach i rozcierając
resztki papieru rękoma trzęsącymi się ze wściekłości, wyklepując zgniecenia na
prostą taflę wzięła w dłoń ołówek i poczęła bazgrać coś na wzór planu, co
kazała nam patrzeć i słuchać uważnie, bo powtarzać nie będzie.
1
Obudzona z głębokiego snu pełnego obrazów i dźwięków
zupełnie niczym, zupełnie bez powodu. Zgaszone światło w pokoju fazy REM.
Przerwany przewód łączący świadomość z podświadomym doznawaniem. Mogłabym nie
otwierać oczu i zmusić się do zaśnięcia jeszcze raz, chociaż i tak pewnie nie
zobaczę już tych samych scen, nie usłyszę tych samych głosów, nawet jeśli
wyobrażę je sobie przed wymuszonym zaśnięciem. Cisza kołysze się w powietrzu
robiąc sobie żarty z szumów, odgłosów i dźwięków pochodzących z ludzkich ust,
które wydawało mi się że słyszałam jeszcze chwilę temu, a może temu całe wieki.
Nieruchome ręce poruszają palcami robiąc mi na złość, demolując moje poczucie
kontroli, budząc ciało, które chciałam unieruchomić jeszcze chociaż na godzinę,
jeszcze chociaż na pół, żeby tylko zobaczyć co będzie dalej, co się wydarzy w
tym życiu, które mi się śniło, a że mi się śniło tylko, czy wręcz aż, tego
jestem akurat pewna, bo realnie nie jest aż tak konkretnie, realnie białko nie
jest tak ścięte, a ja jak zresztą cały pozostały świat poruszamy się w zupełnie
nieściętym, śliskim świecie, w którym masz szczęście jeśli Cię nie złapią,
szczęście jeśli nikt nie postanowi Ci utrudnić, obrzydzić, wykorzystać. Był to
czas najwyższy z najwyższych, niczym najwyższy budynek świata z niewidocznym,
umoczonym w chmurach wierzchołkiem aż chciałoby się wdrapać po ścianie na sam
szczyt i przekonać się na własnej skórze, że nie jest to żaden wyimaginowany,
sfingowany szczyt, ale właśnie najprawdziwszy z najprawdziwszych.
Rozświetlona zielonym światłem pusta ulica przyciąga
dostępnością. Rozhulany po pustym mieście pustych ludzi wiatr uderza w plecy i
czujesz że jesteś w stanie latać, albo chociaż rozpędzić się na rowerze tak,
żeby stopy przestały nadążać z naciskaniem na pedały. Można wtedy zrobić to, co
robią prawie wszystkie dzieci zjeżdżające z górki, podnieść nogi do góry i gnać
przed siebie kontrolując jedynie kierownicę, a raczej połowicznie kontrolując
tor ruchu, pozwalając pedałom kręcić się i o ile nie zaczepią o jakąś górkę, czy
kępę gęstych traw szczęśliwie dojechać do gdzieś tam. Myśli nieograniczone
absolutnie niczym bez tematów tabu, bez wiatru ani żadnego kręcenia potrzebnego
do uruchomienia, bez znaczenia czy w próżni, czy gdzie uderzają we mnie z całą
mocą swojej realności. Rachunki, podatek winny urzędowi, czynsz i karma dla
kota, karma dla człowieka, karma dla ducha zjadają mnie od środka niszcząc
dopiero co narodzone komórki szczęścia. Zastanawiam się czy zmienię tę
beznadziejną sytuację otwierając oczy, czy w ogóle tę sytuację można jeszcze
zmienić, czy jest pożądane aby zapomnieć lub przynajmniej nie myśleć o tym, co
jest kwintesencją społeczeństwa, czy być jednostką nieprzystosowaną, której i
tak nie postawią pomnika, nie pochowają na powązkach, a w książkach do historii
nie będą opiewać wielkości jej i chwały, bo chwała bohaterom nie jest w cenie w
tych czasach, a samo bycie nieprzystosowanym nie uprawnia do darmowych
przejazdów. Może czas otrząsnąć sierść z porannej rosy, wygrzebać puch z piórek
i ustawić się w kolejce oplatającej świat, pokręconej, pozaginanej,
wyciągniętej jak wylniały kocur na rozgrzanym parapecie wbrew pogodzie, wbrew
deszczom, słotom i upałom, kolejce nieprzeziernej, gęstej od oddechów, od
zgonów marzeń i snów, od zardzewiałych znaków drogowych pokazujących gdzie
stać, jak stać, gdzie przewęzić, gdzie rozszerzyć, znaków pełnych łez i
goryczy, których zlekceważyć nie można pod groźbą więzienia, pod groźbą
nieprzystosowania, wytknięcia prostym palcem, a może nawet pod groźbą szpitala
psychiatrycznego. Wstać z łóżka i zając sobie miejsce w kolejce do pracy, do
oszczędności, do pracy u podstaw, do swojego miejsca w społeczeństwie. Wstać i
zająć sobie miejsce w kolejce do bycia człowiekiem, do poczucia tego bycia i do
wszelkich praw, które z tego wynikają. Myślę o tym robiąc kawę kątem oka
zerkając na dwustronicowy rachunek upchnięty wczoraj wieczorem między butelkami
z wodą do kwiatów. Co się stało, że nie wyrosłam rośliną? Co się stało, że nie
wyklułam się z orlego jaja na szczycie niezdobytej góry? Co się stało i kiedy,
że takich gór nie ma już na tej planecie? Dlaczego nie mogę uciec poza? Poza
światem, na który zostałam skazana i który został skazany na mnie pełno jest
miejsc bez odcisków podeszw wprost ze sklepów znanych projektantów i puszek po
coli rozrzuconych rękoma w modnych tej wiosny rękawiczkach z kolorowej eko
skórki. Kręcę się w kółko znosząc cukier, mleko, łyżeczkę niczym drobne patyki
do budowy gniazda. Wracam do pokoju, w którym nie ma już śladu po sennych
wydarzeniach, po świetlanej przyszłości i jeszcze świetlniejszej
teraźniejszości. Pustka wymierza mi policzek w sekundę po przekroczeniu progu,
magicznej granicy kwadratowego pomieszczenia. Wyścielam swoje wnętrze ciepłem i
delikatnym aromatem kawy. Pozwalam się jej rozpływać na wszystkie strony nie
bacząc na kontrolę, tak modną tego lata. W poza nie musiałabym mieć kontroli
nad wszystkim, pewne sprawy mogłabym zostawić przysadce pozwalając jej na
oddechy i szybkość pulsu jaki sama chciałaby mieć, to przecież w jej najlepszym
interesie utrzymać tę machinę w stanie pozwalającym na bezproblemowe
użytkowanie przynajmniej przez 80 lat. W poza przede wszystkim nigdy nie
uderzyłaby mnie moja własna pustka i nie musiałabym się bać, a może nawet
strach nie istniałby wcale. Byłoby tam miejsce na mój kolorowy pokój z
papierowymi żurawiami obsiadającymi gałąź z lasu obok domu, piętrowe łóżko z
widokiem na kontynenty, ściany z cegieł powojennej Warszawy. Miejsce na
jedwabiste muśnięcia.
Krew odpływa mi z głowy, kiedy muszę założyć gorset
codzienności. Wbijanie się i formowanie milionem sznurów kantów tego, co
zostało z mojej indywidualności. Ociosywane z kory drzewo puszcza soki. Burzony
dom próbuje w ostatnim tchnieniu rozrzucić swoje cegły jak najmocniej, jak
najdalej, jakby chciał dać im szansę nowego istnienia. Wydycham senne powietrze
i pozwalam się ścisnąć nabierając nowego, pełnego korporacyjności,
garsonkowatości, teczkowości, laptopowości. Talia osy i zgrabne obcasy,
najważniejszy biały kołnierzyk rzuca się w oczy wykłuwając uczucie wolności z oczu
niedostosowanych. Nie ma czasu na zastanawianie się czy tego właśnie chcę. Nie
ma czasu na przeliczenia, trzeba szybko wykonać przelew i stanąć w kolejce
zanim przyjdą inni. Uśmiechnąć się i przygotować na interwiew w języku
angielskim. W poza nie byłoby języków. Ani garsonek. Może nawet sznurów by nie
było. Przeładowana cukrem przynajmniej o połowę kawa na kilka godzin pozwala
zapomnieć o głodzie i marzeniach. Pozwala uśmiechnąć się szerzej i zapobiega
wstrząsom dłoni mogącym wywołać skutki uboczne w postaci sekundowego opóźnienia
w wysłaniu ważnego maila. W poza nie byłoby maili. Chyba że miłe. Może tylko
miłe mogłyby być, ale wyłącznie miłe i realne, szczere. Nie zauważyłam, zajęta
wymianą zdań w jednym z europejskich języków. Monotonne uderzanie zbyt
monotonnie próbowało zwrócić moją uwagę.
Szkło w super nowoczesnej plastikowej obudowie poruszyło się delikatnie
i skrzypnęło pod naporem rozwścieczonego swoją bezradnością wiatru. Spojrzałam
na korony drzew, które kiedyś znały mnie tak dobrze jak ja sama siebie znam.
Zatrzymały mój wzrok magnetycznym polem zależności pozwalając działać kroplom
wody podległym wiecznej grawitacji. Urwana wpół słowa wypowiedź rozerwała
pojedynczy sznur gorsetowego zniewolenia. Przerażona uśmiechem wywołanym
pojedynczą kroplą chciałam wybiec i ukołysać dobijającą się niecodzienność,
lecz z obawy przed pękającą lawiną pereł sypiących mi się pod nogi wstałam
powoli i przeprosiłam z całą korporacyjną elokwencją oddalając się w stronę
wyjścia. Coś ciągnęło mnie za biały mankiet, wiatr popychał w plecy, kazał mi
opuścić okrągły biurowiec, zmuszał do ewakuacji. Wzywa mnie poza, pomyślałam do
siebie w myślach śmiejąc się z własnego przekonania o jakiejkolwiek
przyczynowości kierunku, w jakim wieje wiatr. Deszcz ustał zanim zdążyłam opuścić
chroniący kilkoma tonami betonu i aluminium budynek. Nie widziałam rozpędzonego samochodu wchodząc
na pasy pozbawione bezpiecznych świateł, bezmyślnie parłam do przodu jakbym
spieszyła się do kogoś kto rozkochał mnie i opuścił, a teraz zjawił się znowu
wyciągając ręce do mnie, po mnie, oczekując że będę taka jak w chwili kiedy
pozwoliłam sobie sama sobą zawładnąć. Pierwsze o czym pomyślałam słysząc pisk
gumy zdzieranej silnym tarciem to koszt jaki poniosę za naprawę, dopiero potem
o sobie, nie o tej w gorsecie, którego sznury właśnie pękły, ale o tej zupełnie
nieskoordynowanej istocie z aparatem fotograficznym, z pędzlem, z wykrawaczką,
z maszyną do szycia, z gwoździami, śrubkami, z kieszeniami pełnymi kapsli i
cukierków, z kasztanami z parku skaryszewskiego zebranymi dziesięć lat temu, o
mnie w środku, o mnie w poza, nie tutaj, nie w kolejce, nie w świecie, w którym
w mojej dłoni ciągle jest kawa, albo papieros, nigdy książka. Kogo pochowa moja
matka? Czy zrobi mi takie świństwo i pochowa mnie w garsonce? Co napiszą na
wstędze? Że kto tu leży? Czy z żalem pożegnają mnie pracownicy firmy i tu nazwa
większa niż samo pożegnanie? Czy naprawdę mój grób stanie się neonem
reklamowym? Śmierć śmiercią, ale w świecie pełnym modowych trendów i
kołnierzykowej zależności któż w najdroższym samochodzie stolicy nie
zatrzymałby się przed obcasami Prady? Nawet jeśli to podróba, kto miałby tę
odwagę? Zdjęłam buty powoli i zostawiłam w miejscu, w którym uratowały mi
życie, na środku pasów przed biurowcem obłudy. Nie, nie uciekłam do parku żeby
wyżalić się drzewom, nie poszłam na kawę ani po książkę do biblioteki. Nie
spotkasz mnie w autobusie, a nawet jeśli mnie tam kiedyś dojrzysz, będzie to
mgnienie, niczym niezapamiętane nanosekundy Twojego życia. Nie bez poczucia winy
i nie bez poczucia obowiązku przeszłam w poza nie pytając o pozwolenie. Oceną
Twojego świata pozwoliłam siebie skazać na miano nieudacznika lub szaleńca z
pełną świadomością tego piętna. W połowie drogi na szczyt Twojej doskonałości
zostawiłam buty i wróciłam do podnóża korporacyjnej góry, rezygnując ze
sztucznego słońca hipnotyzującego Twój wzrok i ciągnącego Twoje wysiłki ku
szczytom, ku blaskowi, ku słodyczy najsłodszego cukierka. Przeszłam na dietę
chcąc pozostać na tym świecie w jak najmniejszej cząstce. Dodałam koloru swojej
bezbarwności. Zostawiłam ślady, po których można doszukać się mnie na szarych
murach i w zakamarkach, w których bywają tylko gołębie. Nigdy ich nie dojrzysz,
bo Twoja droga ku szczytom ukradła Ci uwagę jaką kiedyś potrafiłeś poświęcić
światu. Wypadłam dla Ciebie z obiegu niczym banknot po dewaluacji, nawet jeśli
kiedyś byłam warta miliony. Nie spojrzysz na mnie, bo mój świat stanowi Twój
rynsztok, moje wrażenia to dla Ciebie szarość codzienności. Zarabiasz
pieniądze, kiedy ja wsiąkam poranną rosę zrywając bez. Użyjesz argumentów, których nie zdołam
pokonać, ponieważ nawet nie spróbuję, powiesz że byłam nikim, kiedy Ty
budowałeś świat. Moja emerytura nie pozwoli mi na podróże. Ty zwiedzisz
wszystko, będziesz pił szampan w drogich hotelach i kąpał się w krytych
basenach. Ja będę rzucała chleb z pasztetem kotom, które zamieszkają w
piwnicach mojego bloku. Będę widziała jak drzewa zazielenią się, zakwitną i
ozłocą. Na spacerze dotknę kamienia rzuconego na tę planetę setki lat temu przez
przypadkowy deszcz. Będziemy umierać podobnie. Ty w luksusowym łóżku w jednej z
sypialni swojego domu, ja w moim pokoju, w niewielkim mieszkaniu. Ty cały
majątek rozdzielisz pomiędzy swoje dzieci. Ja pożegnam się z córką, mówiąc jej
że emocje to wszystko co można ze sobą zabrać wszędzie i że nie zostawiając jej
nic, zostawiam wszystko, że kocham ją bardziej niż cały świat i że szczęścia
nie da się zapisać żadnym testamentem. Ostatecznie i Ty i ja zamkniemy oczy lub
zostaną nam one zamknięte.
Gdzieś w środku wilgotnego lasu leży kamień porośnięty
mchem. Codziennie odwiedzają go mrówki znoszące strzępki liści do swojego
mrowiska. Czasami obok przebiegają sarny, a zdarza się że lochy ze swoimi
młodymi trącają go nosem w poszukiwaniu żołędzi. Nie chodzą tam ludzie i nie
wycinają drzew, bo chroni je prawo. Nikt nie wyrzuca tam śmieci. Podmokły,
nieprzyjemny dla człowieka teren chroni ten zakątek przed eksploatacją.
2
pewnego dnia obudzę się
we własnym, wielkim, wygodnym łóżku. rozejrzę się po jasnym pokoju. spojrzę na
łóżeczko. uśmiechnę się. kot zauważy, że się poruszyłam i przyjdzie wymusić
poranną porcję zainteresowania. na zewnątrz będzie świeciło słońce. albo będzie
padał deszcz. będzie przyjemnie, niezależnie od temperatury. przeciągnę się
bezgłośnie, żeby Cię nie obudzić. wyjmę nogę spod kołdry, zsunę się i będę
szukała kapcia bosą stopą. znajdę. albo nie. uśmiechnę się. podejdę do Ciebie i
paranoicznie, jak wszystkie kobiety w mojej rodzinie, sprawdzę czy oddychasz. kot
zeskoczy z łóżka i zacznie ocierać się o moje nogi. otoczy mnie nadzwyczajnie
cicha cisza. usłyszę Twój oddech. uśmiechnę się. założę szlafrok. ten
mięciutki, ten, który zawsze wieszam na drzwiach łazienki, chyba że rzucam w
nogi łóżka, żeby rano i nocą mieć go pod ręką. poczuję piasek pod stopą. spojrzę
na ciemną, drewnianą podłogę. uśmiechnę się. to z wczorajszego spaceru. pomyślę
o kawie i ciepłych bułeczkach z twarożkiem i rzodkiewką. uśmiechnę się, bo
przecież nie kupiłam wczoraj pieczywa. pójdę do kuchni. zajrzę do lodówki. nie
zamknę drzwiczek. na drugim końcu kuchni przekręcę pokrętełko i włączę radio. tak,
tak… po cichu. wrócę do lodówki. wyjmę mleko. zamknę drzwiczki. dzisiaj
obiecuję sobie, że odkurzę i umyję podłogę. pomyślę obserwując czarno - białe
płytki w kuchni. pstryknę pstrykadełkiem czajnika i wkładając ręce do miękkich
kieszeni szlafroka poczekam aż woda zacznie wrzeć. usłyszę jak się przeciągasz,
spojrzę w okno i uśmiechnę się. znajdę Twoją wyparzoną butelkę. zrobię Ci
śniadanie i wstawię do podgrzewacza. czajnik odpstryknie. wyjmę kubek, szybko
nasypię półtorej łyżki kawy i dwie i pół łyżeczki cukru. zaleję. kot dostanie
swoją puszkę z makrelki. Ja dostanę swoją kawę ze spienionym mlekiem. Ty
dostaniesz swoją butlę. podejdę do Twojego łóżeczka i zapytam o to, o co pytam
co rano. kiedy wreszcie będziesz trzymała swoją butelkę sama, żebym mogła w
spokoju obejrzeć kreskówki przy kawie i wyobrazić sobie że zjadłam już ten
twarożek na tych pysznych bułeczkach. nic nie odpowiesz zajęta swoim smoczkiem.
uśmiechniesz się do butli, a ja do kubka z kawą. podniosę Cię i ułożę na swoim
ramieniu. w otchłaniach kołdry wyszukam uniwersalnego pilota. wcisnę play. włączy
się telewizor, radio i klimatyzacja, wyłączy się muzyka w kuchni. uśmiechnę
się, Ty krzykniesz, kot wskoczy na fotel i zacznie się myć. ręcznie wyłączę
klimatyzację i radio, otworzę okno i wpuszczę do mieszkania słońce, deszcz,
wiatr, albo… Ty i kot zaśniecie. włożę Cię do łóżeczka, pogłaszczę kota, pójdę
pod prysznic. obiecam sobie, że zrobię dziś zakupy… pewnego dnia otworzę oczy.
przypomnę sobie ciepły, jaśniutki piasek i wodę. słońce i ciepły wiatr.
uśmiechnę się.
3
… mogłabym powiedzieć,
że sama pościeliłam sobie poszewkami z kory, a teraz mam żal do całego świata,
że nie wyśpię się w atłasach, albo jedwabiach. Zastanawiam się czasami nad sensem
tego bezsensu, nad życiem. Uczę się, pracuję, zarabiam, wydaję, płacę podatki,
jak mały, metalowy robocik przyjmuję prawa nie próbując protestować. Podnoszą
wiek emerytalny? Ok., trudno, jakoś to przetrwam. Obniżają dodatki dla rodziców
samotnie wychowujących dzieci? Trudno, przecież można jeść mniej. Przecież
jeśli wierzyć ogólnoświatowym statystykom, miliony ton jedzenia rocznie ląduje
w koszach na śmieci. Obniżają zniżki dla studentów? Przecież nie muszę często
jeździć do domu. Najlepiej wcale, bo to przecież tylko rozprasza i przeszkadza
w nauce, a moje wyższe wykształcenie jest tak potrzebne na kasie w kerfurze.
Kiedyś przerabialiśmy wiersz jeszcze w liceum. Pamiętam fragment: „… chciałabym
nie być, chciałabym zasnąć i zbudzić się po wojnie…” W czasach pokoju wojna
toczy się równie intensywnie. Równie ostro i zażarcie. Umieramy szybko, młodo.
Umieramy zanim zdążymy znaleźć pasującą skarpetkę, zanim dobierzemy odpowiedni
kolor krawata, zanim znajdziemy w szufladzie rajstopy bez oczka przez sam środek
nogi. Umieramy rodząc się, a mimo to zewsząd TRZEBA ŻYĆ trąbi przerażony
możliwością utraty kolejnego gatunku świat. Spokojnie świecie. Zbyt jesteśmy
egoistyczni, zakochani w sobie, zażarci w postępowaniu na przekór wszystkiemu,
żeby odejść tak po prostu nie zostawiając po sobie choćby zamrożonych zarodków.
Nie da się zburzyć muru, nawet jeśli wyjmie się cegłę z jego podstawy. To nie
styropian, nie wystarczy mocniejszy podmuch wiatru. Cementujemy się
nienawiścią, wrogością, postawą anty wobec wszelkich przejawów inności i wobec
wszelkich przejawów tako samości. Tynkujemy swoje podstawy, nabieramy warstw,
nasze nagie, delikatne, niemowlęce ciała oblekają się kolejnymi warstwami
skóry, twardym naskórkiem umierającym i rodzącym się na nowo każdego dnia.
Ścieramy go w coraz bardziej wyrafinowany sposób, a on ciągle odrasta i ciągle
wydaje się odrastać grubszy, coraz bardziej popękany od nadmiaru złych emocji,
bo w człowieku najważniejsze są emocje. To one budują i niszczą. One każą nam
wybuchać, one wyzwalają uśmiech. One każą nam milczeć. Nie uczucia, nie
postawy, nie wartości, ale właśnie emocje. Te, które przychodzą i mijają w
kilka minut, a nawet sekund. A kiedy już stajemy się grubi jak napęczniała do
rozpuku fasola, kiedy przysłowiowy dym z uszu przestaje być przysłowiowym,
kiedy schodzi z nas nie jedna, ale z miejsca kilka warstw starego, popękanego
naskórka, kiedy cała lawina nazbieranego stresu, kłamstwa, obłudy,
dwulicowości, niesprawiedliwości, życiowego pecha i tego nieznośnego poczucia,
że zostaliśmy skrzywdzeni, że zostaliśmy ukarani za to, za co inni nigdy nie
będą, kiedy wreszcie to wszystko się uwolni, kiedy nagle w środku miasta
popchnięta przez kogoś, uderzona, nieprzeproszona zatrzymujesz się i czujesz,
że lecą Ci łzy. Czujesz, że jesteś w stanie złapać przypadkowego przechodnia i
zmasakrować go, choćby słownie, lub też czujesz, że jedyne na co Cię jeszcze w
życiu stać to wbiec teraz na pasy przy czerwonym świetle i pozwolić się
uwolnić… pękamy rozlewając się milionem barw, które łączą się w emocjonalnej
rapsodii i opadają pokrywając czernią pory, żyły, naczynia krwionośne oraz
limfatyczne, serce, płuca, krtań, tchawicę, znajomych, przyjaciół… bezbrzeżna
czerń wyciągająca kościotrupie ręce po absolutnie wszystko co widnieje na Twoim
horyzoncie, bezbrzeżna czerń oplatająca Twoje koniczyny i unieruchamiająca Cię
na dni, miesiące, lata… Toniesz, nie czując tego. Zatapiasz statki swoich
przyjaźni. Wydaje Ci się, że widzisz możliwości wyboru, wydaje Ci się, że
wybierasz, że Twoje postępowanie prowadzi Cię dokładnie do celu, a mimo to
cele, o których mówisz ciągle wydają się tak strasznie nieosiągalne. Opuszczone
wybory i decyzje oplecione pajęczą siatką, pełne drobnego szkła z wybitych
przez małych wandali okien, prowadzą Cię do ruchu fantomowego. Próbujesz
zakręcić kran, wyciągasz rękę i wydaje Ci się że zakręcasz, że woda przestaje
lecieć, po czym budzisz się i okazuje się, że nie mogłaś zrobić nic, że
przecież nie masz tej ręki. Mówisz sobie, że wybierasz i myślisz, że wybierasz
i czekasz na konsekwencje wyboru, które nigdy nie nastąpią, ponieważ żadnego
wyboru nie było. Boisz się szaleństwa w swojej głowie. Boisz się zbyt głośnego
śmiechu i zbyt głośnego milczenia. Nie potrafisz być po środku. Słowo równowaga
wypada z Twojego słownika. Nie robienie nic lub uleganie temu co sugerują Ci
inni wciąż popycha Cię w dół, coraz bardziej w dół i jeszcze niżej. Nie
potrafisz wznieść się ponad to, nawet w dni, kiedy przebłyski słońca skłaniają
Cię do wyciągnięcia w górę rąk i wzniesienia wzroku ku wyjściu. Nie potrafisz
wyjść, bo wiesz co czeka Cię na zewnątrz. Konsekwencje. Konsekwencje braku
wyborów, konsekwencje ulegania innym, konsekwencje postępowania Twojego ciała
szarpanego podmuchami wiatru. Dobrze wiesz, że nawet jeśli wyczołgasz się z tej
otchłani spadną na Ciebie kolejne ciosy, tym razem te, które zadałaś sobie
sama. Teraz spojrzysz sobie w oczy w lustrze i zobaczysz jak wygląda Twój
prześladowca. Wyobraź sobie wszystkich, którzy skrzywdzili Cię w jakikolwiek
sposób, ustaw ich w równym rzędzie i stań w nim obok nich. Nie można uciec od
słabości. Ona zawsze jest. Możesz przyznawać się do niej przed innymi, lub
chować ją po kieszeniach niczym jesienne kasztany, ale przed samą sobą nie
musisz ukrywać nic. Masz prawo dokonywać wyborów. Z wyborów składa się życie.
Nie ma dnia bez wyborów. Każdy ich dokonuje. Warto wybierać, nawet jeśli ciągle
wybierasz źle. Rezygnując z wyboru, czynisz siebie chorągiewką. Możesz wybrać w
jakiej pościeli chcesz spać. Możesz pościelić sobie sama, lub pozwolić żeby
inni robili to za Ciebie, a Ty będziesz odczuwała żal. Żal do nich za to, że
Cię krzywdzą i ten nieuświadomiony żal do siebie za to, że nie zrobiłaś nic,
żeby się ratować. Nie możesz wybrać czasu swoich narodzin, ani przewidzieć chwili
swojej śmierci. Nie zadecydujesz czy urodzisz się człowiekiem czy wombatem.
Możesz natomiast wybrać czy chcesz żyć czując miłość, czy nienawiść. Czy być,
czy mieć, czy być i mieć. Czy żyć, czy nie. Czy stchórzyć, czy spróbować.
Zawsze masz jakieś czy. Nawet jeśli stoisz na rozstaju dróg, gdzie jedna
prowadzi w ciemny las, a druga zabudowana jest murem. Mur można pokonać na
wiele sposobów, a ciemny las bywa bezpieczniejszy niż ten, w którym wszystko
widać. Nie będzie można obstawiać kiedy los rzuci kości na stół. Nie cofniesz
ruchu. Pionki muszą dojść do końca planszy.
4
Stłukła się moja
szklana kula. Sama się nie stłukła oczywiście, ale faktem jest, że w tej chwili
zostało po niej tylko szkło, które rozsypało się dookoła podobnie zresztą jak
pseudo śnieg, który przywykłam, że leci z góry, pseudo pada, jak w
amerykańskich filmach nadawanych w Boże Narodzenie. U nich tam śnieg może spaść
nawet w rozpalonej Kalifornii i nawet w środku upalnego lata. Ocieplenie
klimatu jest przecież ewidentne, a wiadomo że aby dostrzec ocieplenie, trzeba
dostrzec najpierw ozimnienie. Może sama wypuściłam ją z rąk, a może ktoś mnie
popchnął? Czy ja oby na pewno trzymałam ją w swoich dłoniach? Potrzeba
przynajmniej jednego punktu zaczepienia, żeby brać się za rozwikłanie nawet
najmarniejszej zagadki. Jakieś punkty zaczepienia? Ustalmy fakty. Kula
ewidentnie istniała. Była realna? Tak, była realna. Kiedyś pamiętam, miałam ją
w rękach. Była ciepła, jakby żyła, a w środku działy się rzeczy. Ktoś kogoś
potrącił, ktoś przeprosił, ktoś krzyknął. Widziałam dziewczynę z łańcuchem
pereł związanym na wysokości piersi i kobietę posługującą się eyelinerem w
szarpiącym raz po raz tramwaju. Nie padał śnieg, bo w ogóle nie było nieba, nie
było widać gwiazd i nie świeciło słońce. Tak jakby w świecie istniały same ściany,
bez sufitów. Faktem jest że kula była lekka, choć w środku były ciężary. Domy,
ludzie, kamienice, zwierzaki, lodówki i czekoladziarki. Latały tam muchy i
rosły kwiatki. Istniała ziemia, czarna, gliniasta, sypka. Ludzie chodzili, psy
szczekały, muchy machały skrzydełkami, biedronki siadały na zielonych listkach.
Dział się świat. Jeśli więc kula istniała i została stwierdzona
organoleptycznie, jeśli ustalono, że była cała, choć nie występowało w niej
niebo, a jedynie ściany i ziemia, zasadniczo jednak realne szkło i nierealny
śnieg nie były w żaden sposób elementem istniejącego, lub też nieistniejącego,
a jedynie zmyślonego, lub wytworzonego podczas marzeń sennych otoczenia, co
jednoznacznie świadczy o całości, choć nie świadczy o braku rys, czy innej patologii
struktury konstrukcyjnej tejże kuli, jak doszło do zniszczenia, kto spowodował
stłuczenie szkła, w czyich dłoniach znajdowała się kula w chwili
nieszczęśliwego wypadku i czy rzeczywiście był to wypadek, czy też celowe
działanie, a ponad wszystko czy zdarzenie to można nazwać nieszczęśliwym i
jakie konsekwencje świadczą o charakterze tegoż wydarzenia? Ustalenie, że coś
co widziałam i czego sama dotykałam było realne, nie jest wielkim osiągnięciem,
a pytania o przyczynę całego zajścia piętrzą się i co gorsza komplikują z każdą
chwilą bardziej. Ustalmy fakty dogłębniej. Podczas całego zajścia rozmawiałam
na gg. Rozmowa dotyczyła… nie pamiętam dokładnie, ale mówiłaś coś o dopasowaniu
człowieka do człowieka, coś o cechach charakteru, a nawet osobowości. Coś mi
tam tłumaczyłaś, ale moja świadomość była jakby we mgle. Pamiętam, że czułam
jakby w głowie bawiło mi się ciśnienie. Nieporównywalne z niczym uczucie, które
jakby zaburzało zdolność do prostego przejścia po białej linii, choć nie
zataczałam się. To jakby coś w środku było chwilowo upośledzone, ale tylko
podświadomie, bo świadomie wszystkie funkcje, jakie powinny mieć miejsce w
mojej głowie, miały to miejsce i były dostępne na moją prośbę, a raczej na moje
żądanie. Dotknęłam palcem czubka swojego nosa i trafiłam w sam jego środek,
można więc przyjąć fakt, że zaburzenie miało charakter jedynie nawet nie
podświadomy, a raczej było to coś, co mi się wydawało. Coś co przyjęłam jako
możliwość własnego zachowania, które było inne niż to, do jakiego przywykłam i
brakowało mi danych, aby odpowiednio je sklasyfikować, ponieważ nigdy wcześniej
taka bitwa na argumenty nie toczyła się we mnie tak bezpośrednio. Rozmowa nie
była długa, ponieważ ją przerwałam. Powiedziałaś coś, czego nie odrzuciłam, ale
też trudno było mi to przyjąć jako prawdę. Poprosiłam o czas na przemyślenia,
bo przecież sprawa dotyczyła mojej osoby i nie mogłam tak po prostu zgodzić
się, ale też tak po prostu odrzucić Twoich słów też nie mogłam. Nie wierzę w
zdolności telepatyczne przenoszone drogą Internetową. Jeśli znasz kogoś w
świecie wirtualnym, nawet niech to będzie dziesięcioletnia znajomość, nie będzie
niczym niezwyczajnym, że ten ktoś będzie czasami wiedział o co Ci chodzi bez
udziału Twoich słów, ale czy jeśli znasz kogoś od lat np. pięciu, a wasze
kontakty są może nie sporadyczne, ale jednak niezbyt częste, to czy taka osoba
jest w stanie określić aktualny poziom Twojej siły? Chodzi mi tu o siły raczej
psychiczne, niż fizyczne. Biorąc pod uwagę Twoją płeć, a załóżmy że jesteś
kobietą, co znaczy że czynny udział w Twojej psychice stanowi aktualna faza
księżyca, pms, a jeśli jesteś osobą wrażliwą również aktualny stan Twoich
emocji, które jak wiadomo mogą się zmienić z sekundy na sekundę i nie powinny
stanowić jakiegokolwiek dowodu w sprawie aktualnego stanu Twojego umysłu, czy
można poprzez łącze Internetowe stwierdzić że jesteś w tej chwili słaba, lub przynajmniej
słabsza niż zazwyczaj? Przyjmijmy że Twoim rozmówcą jest człowiek o płci
również żeńskiej, żeby już nie podlewać problemu życiodajnym sokiem, który
pozwoli mu urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Zgodzę się, że można przypuścić
iż stan emocjonalny predysponuje naszą rozmówczynię do przejawiania niejakiej
słabości, ale czy odważyłabym się powiedzieć kobiecie, że wydaje mi się słaba,
a przynajmniej słabsza i że z tego powodu strącam ją z piedestału doskonałości,
a raczej pozornej doskonałości, bo przyjmijmy, że pojęcie to podobnie jak
pojęcia typu niezależność nie powinny w ogóle istnieć, lub też powinno się
określić szczegółowe zasady ich funkcjonowania w świecie, w rzeczywistości, w
tej lepkiej substancji, która obkleja nas i w której zmuszeni jesteśmy się
poruszać od początku aż do końca, a szanując poglądy tych, którzy z kolei nie
uznają pojęć typu koniec i początek, a jedynie ciągłość, trzeba przyjąć wersję,
że owa substancja obkleja nas po prostu w całej ciągłości od nieskończoności,
aż do nieskończoności. Czy to strącenie mogło być powodem rozbicia kuli? Czy
piedestał, który ktoś skonstruował w swojej świadomości, a który w mojej
własnej nie istniał, może być powodem jakichkolwiek wydarzeń w przestrzeni
mojego istnienia? Trudno jest się przyznać. Czas przydatności Twoich słów co
prawda jeszcze nie minął, ale czy potrzebuję kolejnych chwil oczekiwania? Czy
decyzja nie została już podjęta, jeśli można ten proces nazwać decyzyjnym. To
raczej prosty proces myślowy polegający na wyborze i to w dodatku wyborze małej
wagi jak w sytuacji kiedy zastanawiam się czy wolę rzodkiewkę czy pomidora na
kanapce z szynką i serem. Może w tej sytuacji słowa „czy wolę” nie trzymają się
kupy tak do końca, bo przecież nie wolę żadnego z wyborów, to raczej coś co już
się we mnie zadziało, a z czego nie zdawałam sobie sprawy. Decyzja i cały
proces miał miejsce już dawno zapewne, a jedynie uświadomienie sobie tego faktu
ma z jakichś powodów przedłużone uwalnianie. To jak serwowanie sobie pożywienia
z przepaską na oczach. Zaczynasz jeść, ale nie wiesz do końca co sobie
serwujesz i co gorsza kiedy skończy się ten proces. Porcje są małe, więc ryzyko
przejedzenia nie istnieje. Próbujesz ciągle to nowych rzeczy, jedne smakują Ci
bardziej, inne mniej, ale wpływu na to co i w jakich ilościach dostajesz nie
masz żadnego. Wpływ. Słowo klucz. Nie powinno istnieć podobnie jak wspomniane
wyżej. Może to Bóg trzymał kulę? Może miał tego już tak serdecznie dosyć, że
sam rzucił nią o Ziemię. Może znudziło mu się ciągłe przekręcanie jej tylko po
to, żeby popatrzeć sobie na opadający biały puch. Z drugiej strony jeśli wierzę
w cokolwiek, to właśnie w tę Jego nieskończoność. Również w nieskończoną
cierpliwość. Gdyby znudził Mu się puch, wymyśliłby coś innego, padające krówki
ciągutki, albo gorzki deszcz z azotanów. Nie poddałby się. On nie z takich. A
ja z takich? Bo co? Bo ktoś powiedział kilka słów, których do tej pory nie
słyszałam i już? I teraz muszę urządzić wielkie zastanawianie się, żeby pojąć
samą siebie? Czy jeśli kończysz wyższą uczelnię o kierunku budowa dróg,
autostrad i mostów, a potem dowiadujesz się, że urodzi Ci się dziecko, idziesz
do sklepu, kupujesz łóżeczko, czy bujaczek, czy cokolwiek do samodzielnego
złożenia i przytargujesz to do mieszkania, wyjmujesz z pudła, próbujesz złożyć,
ale nie wychodzi Ci, więc bierzesz instrukcję i wraz ze swoim tytułem magistra
inżyniera, wraz z instrukcją made in china próbujesz ponownie złożyć to cudo, a
mimo to wychodzi jeszcze gorzej niż wtedy kiedy zdałeś się na własną intuicję,
czy to oznacza że musisz przemyśleć swoje życie i postawić je na nowo na nogi
lub też na nowo je położyć, zmusić do klęknięcia przed obliczem tego co w
świecie jest najtrudniejsze, klęknięcia przed obliczem Ciebie samego, Twoich
pragnień, marzeń, dotychczasowych osiągnięć, planów, przed obliczem Twoich
cech, tylko Twoich, przed obliczem tego, o czym na co dzień nie myślisz, czego
nie odczuwasz, co podobno różni Cię od innych gatunków bardziej niż
przeciwstawny kciuk, a mimo to tylko czasami pozwalasz sobie o łaskawco ujrzeć
to i to z daleka, najlepiej przez szybkę, której zresztą też nie można dotykać
rękoma… Najstraszniejsza w świecie jesteś Ty. To Ty każesz sobie schudnąć, Ty
każesz przytyć, Ty infekujesz się pierwiastkami rakotwórczymi, Ty wcierasz je
sobie w twarz, Ty zjadasz je zlizując słonawą powierzchnię chipsa. To Ty
zakładasz na siebie skażone krwią i potem biednych ludzi tkaniny. Ty wlewasz do
wanny wodę, którą mogłabyś uratować kilka istnień, tylko po to, żeby wymoczyć
sobie stopy, które zresztą ścierasz pumeksem. To Ty ciągle patrzysz w lusterko
i mówisz że nie masz talentu, urody, niczego. Posyłasz siebie w drogę, której
nie sprawdziłaś wcześniej. Zmuszasz się do postawienia stopy w ciemność, której
nie zbadałaś. Głaszczesz się po głowie, a zaraz potem bijesz. Delikatnie
całujesz oparzoną jadem innych ludzi skórę, ale nie kupujesz kremu z filtrem,
nie smarujesz, nie chronisz, wystawiasz twarz na spotkanie fiolki z kwasem,
wystawiasz dłoń na spotkanie z tasakiem. Oskarżam Panią o celowe zniszczenie
kuli, która stanowiła Pani własność. Oskarżam Panią o bezlitosne wykorzystanie
sił witalnych, będących Pani niezbywalnym prawem. Oskarżam Panią o zbudowanie
zamętu myślowego, który był bezpośrednią przyczyną zamętnych decyzji i procesów
mogących narazić Panią na szwank, a na pewno naraził na utratę wartości w żaden
sposób nie mogących być odbudowanymi, przede wszystkim czas. Najcenniejszą
wartość w życiu. Jedyną. Ponieważ wina Pani jest w tej sytuacji bezsprzeczna,
skazuję Panią na życie poza kulą według artykułu 1, kodeksu karnego stworzonego
na potrzeby tego procesu. Jednocześnie nakładam na Panią nakaz uprzątnięcia
szkła, będącego skutkiem rozbicia kuli zawierającej Pani życie, oraz
uprzątnięcia pseudo śniegu, będącego alegorią Pani zamroczenia
decyzyjno-myślowego. Skazuję Panią na życie.
5
Mój świat bez Ciebie.
Próbuję wyregulować sobie sen. Próbuję zasypiać o północy i wstawać o 8 rano.
Zasypiać jeszcze mi się udaje, ale rano budzik zazwyczaj wyłączam i w
zależności od tego jak bardzo chcę siebie skrzywdzić, albo wysłuchuję dzwonka
drzemki co pięć minut, albo wyłączam drzemkę razem z budzikiem. Dzisiaj
wyłączyłam. Wstałam koło dziewiątej z nudów. Wiedziałam już że nie zasnę i nie
chciało mi się leżeć w łóżku z zamkniętymi oczami udając przed samą sobą, że
śpię, że zasnę, że wcale jeszcze nie obserwuję. Wstałam i pierwsze co, to
poszłam pod prysznic. Nie do kuchni zrobić kawę, nie po szlafrok, żeby włóczyć
się w nim pół dnia po mieszkaniu, nie po pilota, ani nigdzie indziej jak tylko
pod prysznic. Umyłam się szybko, bez zbędnego moczenia się w wannie, co raczej
lubię, żeby nie powiedzieć że nawet bardzo, a najbardziej to już z gazetą, albo
przynajmniej z włączonym naściennym, łazienkowym radiem, przy świeczkach
pachnących brzozami i świerkami. Nie zacięłam się maszynką, ale też nie
nasmarowałam żadnym balsamem. Zwykły prysznic bez żadnych zdarzeń dodatkowych,
bez udogodnień, przyjemności, ale też bez żadnych przykrości. Chciałam stanąć
na wadze kiedy już wytarłam się ręcznikiem i zawinęłam go na swoich mokrych
włosach, ale nie stanęłam. Ważyłam się wczoraj to raz. Dwa, że mokre włosy ważą
więcej niż włosy suche, a w ogóle całe to ważenie pachnie mi jakąś patologią.
Tylko patrzeć jak zacznę rzygać wszystkim co zjadłam, żeby utrzymać idealną
wagę, która zresztą nie istnieje, bo kto niby ma prawo określania, która waga
jest idealna, a która nie. Na pewno nie ja. Nałożyłam pastę na maleńką głowicę
elektrycznej szczoteczki. Gdyby nie to że nie myślałam wtedy nic, pomyślałabym
jakie to genialne urządzenie, fascynujące wręcz. Głowica trzy razy mniejsza od
powierzchni zwykłej szczoteczki, a mimo to czyści zęby lepiej niż ta normalna.
Zwykłe obroty, delikatne powarkiwania, a efekt powalający. Zresztą jeśli
wypróbujesz, sama zrozumiesz, zwłaszcza w chwili kiedy przejedziesz językiem po
wyczyszczonych już zębach. Wyjęłam z pudełeczka dwa patyczki do uszu i wraz z
działającą szczoteczką wyszłam z łazienki. Włączyłam telewizor w pokoju. Lubię
to robić kiedy jestem w domu sama. Taka iluzja czyjejś obecności, nawet jeśli
ten ktoś mówi animowanym głosem, lub strzela z karabinu maszynowego. Dlaczego
właściwie miałabym czuć się bezpieczniej, czy w jakikolwiek sposób lepiej,
gdyby ktoś strzelał za ścianą? Nieodgadnione są tajniki ludzkiego umysłu.
Wyplułam pastę, wypłukałam szczoteczkę, a potem usta i pomyślałam o zmianie
pościeli. Trzeba podlać kwiatki i posprzątać klatkę szczurów. No i jeszcze
kawa. Trzeba zrobić kawę. Spojrzałam na siebie w łazienkowym lusterku. Nawet
dobrze. Może nie cudownie, ale w miarę ok. Nie ma opuchlizny pod oczami
dzisiaj, chociaż widzę popękane naczynka w białkach. Wyjęłam z lodówki mleko i
nalałam do naczynia, w którym spienia je automatyczna spieniaczka. Nasypałam
kawy do ulubionego kubka z niebieską gwiazdką. Włączyłam elektryczny czajnik. W
zlewie nie było brudnych naczyń, ale na podłodze stało kilka zawiązanych
reklamówek ze śmieciami. Swoją drogą to dziwne. Teraz kiedy mam zsyp pod nosem,
w domu ciągle zalegają śmieci. Kiedy musiałam schodzić do śmietnika nie miałam
takich problemów. Mała ilość wody w czajniku szybko pozwoliła doprowadzić się
do wrzenia. Poczekałam aż opadnie kamień i zalałam kawę do połowy kubka.
Wyłączyłam spieniaczkę i dolałam mleka. Zamieszałam wsypując cukier, którego
ciągle mam pamiętać, żeby używać mniej i którego ciągle wsypuję choćby o
ziarenko więcej. Mówią biała śmierć, ale czy ktoś właściwie to zbadał? Piję
przechodząc z kuchni do pokoju. Później umyję naczynie po mleku. Spoglądam na
telefon leżący na stole. Mogłam nie usłyszeć sygnału wiadomości, czy połączenia
myjąc głowę, a nawet robiąc kawę. Coś mi jednak mówi że nie słyszałam ich
jedynie ze względu na to, że nie da się usłyszeć czegoś czego nie ma. Źle. Da
się. A urojenia? Racja. W takim razie nie usłyszałam ich, ponieważ dźwięki tego
typu po prostu się nie wydarzyły w tym czasie. Nacisnęłam jakiś guzik. Ekran
telefonu podświetlił się i zobaczyłam wielkie nic. Nie byłam zadziwiona.
Przecież ciągle pokazuje mi wielkie nic.
Za oknem padał deszcz.
Gdyby świeciło słońce może wyszłabym z kawą na balkon, ale pada. Zdjąć koc ze
sznurka, czy pozwolić mu ponownie zamoknąć i wyschnąć? Pozwolę. Przedziwne,
pomyślałam. Życie i świat.
Mój świat z Tobą.
Budzik zadzwonił o 8:30 rano, wcisnęłam coś, żeby się uciszył. Położyłam głowę
jeszcze na chwilkę, po czym pięć minut później usłyszałam sygnał drzemki.
Powtórzył się jeszcze raz i jeszcze. Podniosłam głowę, wzięłam telefon do ręki.
Bardzo sprytne, pomyślałam. Telefon wyłączył się w nocy prawdopodobnie i żeby
uciszyć drzemkę musiałam oprzytomnieć, włączyć go, poczekać, czekać, wejść w
ustawienia, wyłączyć drzemkę. Nie chciało mi się już kłaść. Spałaś jeszcze.
Trochę chrapałaś. Znów zajęłaś część mojej połowy łóżka. Tyle razy mówiłam, że
jest dla nas za małe. Wstałam i poszłam do kuchni. Chciałam wstawić wodę i
zrobić kawę, ale zatrzymała mnie góra piętrzących się brudnych naczyń. Może
nawet pominęłabym to zjawisko milczeniem, gdyby nie fakt, że mój kubek z
niebieską gwiazdką, bez którego po prostu nie wyobrażam sobie poranka, stał i
bawił się w najlepsze wraz ze swoim doborowym, tłustym po wczorajszym smażeniu
ryby towarzystwie. Przymknęłam kuchenne drzwi, żeby nie obudził Cię brzdęk mytych
naczyń. Normalnie włączyłabym radio, żeby osłodzić sobie tę przyziemną i
niezbyt przyjemną czynność, powodującą u mnie zazwyczaj odmoknięcie i
odpadnięcie lakieru na paznokciach, ale nie włączyłam nic dzisiaj, ponieważ
śpiewało mi w głowie. Śpiewało na tyle głośno, że wyszło ze mnie przez usta i
nagle wszystko stało się przyjemniejsze. Czytałam kiedyś że śpiewanie rano, nie
ważne gdzie, podobnie jak przeciąganie i ziewanie wspaniale rozpręża płuca, co
z kolei ma ogromne znaczenie dla całego organizmu, jego odpowiedniego
utlenowania, całej tej gospodarki tlenowej. Nie była to żadna aria rzecz jasna,
ale miło posłuchać własnego głosu o poranku. Tak myśląc i przemyśliwując
zmywałam. Przy ostatnim talerzu pstryknęłam czajnik, starłam wodę z szafki i
nasypałam do kubka idealną mieszankę kawy i cukru w proporcjach 1,5 do 2,5, a
nawet 3 tak dla osłodzenia doznanych wcześniej przykrości. Schowałam na miejsce
mąkę, przetarłam jeszcze wszystkie blaty i umyłam samą kuchnię pokrytą
maleńkimi plamkami tłuszczu. Było czysto. Pełny czajnik wody gotował się długo,
a właściwie to woda w czajniku gotowała się. Nie czekając na opadanie kamienia,
zalałam. Chwilę zastanawiałam się czy zrobić też dla Ciebie, ale po pierwsze
spałaś, po drugie zawsze kiedy robię dwie kawy sama je muszę potem wypić i to
nic, bo i tak piję dwie nad ranem, tyle że lubię ciepłe i w pewnym odstępie
czasu, a samo picie, bo picie wręcz na czas, nie bawi mnie wcale. Zrobiłam
jedną. Nogą uchyliłam drzwi i wyszłam z kuchni. Nie piłam po drodze, żeby nie rozlać,
ani się nie zachłysnąć. Nadal chrapałaś. Postawiłam kawę na swoim stoliku,
uchyliłam okno, włączyłam komputer, usiadłam na fotelu. Wyłączyłam wszystkie
powiadomienia, wpisałam hasło na gg, delektując się wpadającym przez okno
rześkim powietrzem spojrzałam w niebo. Dziś nie będzie słońca. Sprawdziłam kto
siedzi już na gg w środowy poranek. Obudziło Cię własne chrapnięcie. Spojrzałaś
na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Przewróciłaś się na plecy i zaczęłaś bawić się
swoimi włosami. Mój nastrój ze śpiewnego przeszedł na wyciszony. Suszarka z
praniem rozstawiona na środku pokoju przysłoniła moje życie.
6
Obudziłam się dziś w
ektoplazmie. Wszystko było tak strasznie gęste, rozmazane, wilgotno –
obmierzłe, ślisko - obślinione. Chciałam
sięgnąć po resztkę koli, która najspokojniej w świecie stała na ławie obok
łóżka. Widziałam opuszki swoich palców, a potem całe palce i samą dłoń, która
płynęła w tej flegmie, próbując przedrzeć się przez gęstą, nieprzezierną
wydzielinę powietrza, potykając się i koziołkując. Dziwne, nieokreślone
drobinki zderzające się z moimi członkami. Siadają na mojej twarzy, rękach,
włosach. Leżę bez realnej możliwości ruchu. Otwarte oczy łączą mnie ze światem
białkowym sznurem złożonym z niewidzialnych nitek. Chciałabym zobaczyć
wyraźnie. Usłyszeć te wszystkie miejskie odgłosy szczekających psów,
stukających obcasami ludzi, samochodów, styku ich gumowych opon z asfaltową,
brudną, lepką powierzchnią jezdni suto pokropioną poranno – nocnym deszczem.
Zamiast tego widzę swoją dłoń. Próbuję strząsnąć z niej te cholerne drobiny,
pozbyć się tego całego kolorowego gówna w postaci kropek, kresek, wielobokokątów. Nie mogę nic usłyszeć. Dociera do mnie coś,
co nie da się zidentyfikować. Coś jakby zmutowany szept. Odgłos bulgoczących
rur, gdzieś osiem pięter niżej. Bębenek zalany galaretką. Wgnieciona w ucho
paciaja z ziemniaków i sera. Sama już nie wiem czy coś jest, czy nic nie ma,
choć ewidentnie tę rękę widzę dość wyraźnie. Kola wydaje się stać w
międzyplanetarnej dziurze, od której dzielą mnie miliony lat świetlnych. Tracę
powoli świadomość i nie jestem już pewna czy chcę tam sięgać i po co sięgam i
czy sięgam w ogóle. Nie zamykam oczu, a przynajmniej nie czuję opadania powiek,
które mam nadzieję posiadam, mam nadzieję że nadal jestem człowiekiem, a to w
czym leżę to nie jakiś pierdolnięty kokon, z którego wykluję się brzydkim
kaczątkiem, a mimo to coś na mnie opada, jakby biała powłoczka z białą kołdrą w
środku. Może nawet prześcieradło, chociaż teraz zwłoki pakuje się w czarne
worki z suwakami uwierającymi w nos, a wszelkie prześcieradła według unijnych
przepisów jedynie śnieżnobiałe są absolutnie zakazane w kontakcie z ciałem
denata. Nic mnie nie boli, tylko ta ociężałość pcha mnie do jakiegoś głębokiego
rowu. Widzę jak zsiadam z roweru z przyczepioną do bagażnika kolorową
chorągiewką majtającą się jak podarte, rozciągnięte gacie na nylonowym sznurku
przeciągniętym między oknami dwóch bloków z wielkiej płyty. Rower jest ładny,
miejski, drogi, taki, na który nigdy nie byłoby mnie stać, a nawet jakby było,
to i tak bym sobie nie kupiła. Zawinięta w białą powłoczkę na poduszkę leżę w
wielkim koszu z bielizną przeznaczoną do prania i maglu. Zapach stęchlizny
miesza się ze słodkawym zapachem czegoś ciemnego w czym zamoczona jest leżąca
na mnie poszewka kołdry. Musiałam kurwa sięgać po tą kolę? Musiałam to wszystko
rozkurwić na siebie? Teraz zamokną mi skarpety, zmarzną stopy i cała ryba
zepsuje się od głowy. Założyłaś czapkę? Słyszysz? Ktoś krzyczy gdzieś w mojej
głowie. Nienawidzę rękawiczek z jednym palcem i tym cholernym sznurkiem
przeciągniętym przez szyję. Można się udusić, można się tymi rękawiczkami spętać
i poodcinać dopływ krwi do nóg, można sobie ten sznurek połknąć i się w cholerę
udławić, ale zgubić i wrócić z jedną rękawiczką zabronione. Co powie mama? Co
babcia powie? Przecież całe lato dziergały te rękawiczki na drutach i
szydełkach, a po ten sznurek dziadek musiał jechać aż pod Sewastopol. Tęcza
jest wyjątkowo wielobarwna. Fiołki nie mają szans z tym fiołkowym kolorem, a
czerwień biedronek wydaje się podróbą pomarańczowego. Wyrosłam ze wszystkich
staników, a raczej wszystkie staniki wyrosły ze mnie. Ktoś niechcący wstawił
pranie na dziewięćdziesiąt pięć stopni. Poodwracały się rozmiary i kolory. Może
otworzę sklep i posprzedaję to wszystko, a może urodzę sobie dziecko? Na pewno
przyda się taki mały stanik dla noworodka. A co to szkodzi że chłopiec? Ciotka
Teresa też ubierała Rafała w sukienki i chodził w nich po wsi z długimi
włosami. Kiedy przyjdzie ta pokojówka z herbatą?
Otwieram oczy, choć nie
pamiętam, żebym je zamykała. Słowo narodowi że nie pamiętam, żebym przyjmowała
jakieś leki wczorajszego wieczoru. Czy ten blok jest zbudowany z azbestu? Czy
to Niemcy znowu atakują rozpylając w powietrze jakiś ogłupiający pył? Czy
przypadkiem nie wystrzelono mnie w kosmos w jakiejś pseudo rakiecie i
zapomniano dołączyć kartkę z instrukcją obsługi mózgu zmienionego sterydami
przygotowującymi na tak długą podróż? Chciałam rozejrzeć się wokół i jakoś
zorientować, ale jedyne na co pozwalają mi te dziwne warstwy nitek i kropek,
które zrobiły już ze mnie niezłą lasanię, to wypuszczenie bąbelka i tak serio
to nie mam pojęcia, czy wyszedł nosem czy buzią. Resztka rozsądku każe mi
zasnąć i przeczekać oblężenie tych dziwnych substancji, ale coś popycha mnie do
przodu i nie wiem już o czym myślałam wcześniej. Coś stuka. Śpiewają ptaki. Ręcznik spada z suszarki. Stoję
goła na środku pokoju. Przeciąg zrzuca kwiatki z parapetu. Okno uderza o
futrynę. Różowy rower gna przez miasto popychany przez rozszalały wiatr.
Bezsensowne polecenia efektorów prowadzą prosto do nieobecnego celu.
Pofalowane, blond włosy na siłę wczepione w gumowy czepek i zawiązana pętelka
walają się po chodniku, po ulicach, po całym osiedlu. Komuś zwiało majtki z
balkonu. Światełko do nieba leci wprost w objęcia demonów. Kruszy się szkło.
Pęka cukrowa politura na kremie bruglee. Wszystko spada na ziemię przysypując
mnie razem z tymi nitkami kurzu i roztoczy. Kanapka z kurczakiem jest gotowa,
można odebrać ją przy kasie. Gęsta ektoplazma zostaje pożarta przez
mitochondrium. Otwieram oczy, choć nie pamiętam kiedy je zamknęłam. Strasznie
głupi sen
7
Utknęłam dziś w pokoju,
tak jak się utyka w kiblu przed ważnym egzaminem, czy spotkaniem z przyszłymi
teściami. Tak jak się utyka w najmniej chcianym i spodziewanym momencie, w
trakcie najważniejszej rozgrywki, w ostatniej minucie meczu, w której pada gol.
Utknęłam tu sam na sam z telewizorem. Sam na sam z kotem. Sam na sam ze sobą, z
kurzem na meblach, z wciąż niepodlanymi kwiatkami, co zapominam zrobić od
tygodnia, mimo że budzę się już ze słowem woda na ustach. Reklamy bombardują
mnie przekazem – chłamem, nie informacją, nie treścią, ale właśnie chłamem.
Niedługo przestaną wymyślać te filmiki, które w swoim bezsensie łamią wszelkie
prawa logiki, a zaczną podawać po prostu nazwę produktu i podprogowo słowo „kup
to” w różnych językach, o różnym poziomie głośności, na tle różnych miast i
muzycznym podkładem, którego treścią będzie „nawet jeśli tego nie potrzebujesz,
potrzebujesz, musisz to mieć, kup to”. Piosenka dla ubogich. Reklama dla
durniów. Nie dla idiotów dla idiotów. Pusty kubek skojarzeń stoi na wyślizganym
regale bez podstawki. Spray do kurzu zrobił swoje. Kot ma lodowisko. Wskakuje
na półki i dziwi się rozjeżdżającym łapom. Zeskakuje, a raczej zjeżdża na pysk
i potrząsając kudłatym łbem wskakuje znowu. Przystaje czasami, żeby się
polizać, a potem cała zabawa zaczyna się od nowa. Kręcę głową zapewniając sobie
minimum rozrywki w tym nieruchomym dniu. Zmuszam wzrok do kapitulacji. Nie, nie
możesz oglądać reklam cały dzień. Karcę samą siebie i czekam aż przed oknem
pojawi się gołąb, albo chociaż gawron. Jak śpię to latają jak głupie obsrywając
mi czyste pranie i poręcz o płytkach balkonowych nie wspomnę, ale kiedy trzeba
zapewnić mi odrobinę odskoczni, to nagle wymarłe życie, zero tlenu nad miastem,
pusta przestrzeń zamknięta w pustej przestrzeni pustego świata. Nie pada dziś
deszcz, ale też nie świeci słońce. Jest to tzw. dzień nijaki. Nie można o nim
powiedzieć absolutnie nic. Temperatura średnia, ciśnienie średnie z tendencją
do niskie. Wszystko uśrednione. Wszystko oszalałe z braku kontrastów. Stłumiony
warkot samochodowych silników, stłumione odgłosy rozmów w rozjeżdżonym w różne
strony samochodach. Ktoś jedzie do pracy, ktoś będąc w pracy jedzie do klienta.
Jakaś kobieta rodzi, dzwoni po pogotowie, bo mąż nie odbiera swojej komórki. Dzieci
z okolicznych bloków bawią się pod słupami wysokiego napięcia, grają w piłkę i
skaczą w gumę. Kto dziś jeszcze skacze w gumę? Co to za dzieci? Chłopcy nie
ciągną już dziewczynek za warkoczyki, raczej robią kulki z błota wygrzebanego z
kałuży i obrzucają ich białe, firmowe rajstopki w motylki, w serduszka i
gwiazdki. Dziewczynki biegną do domów, pokazują mamusi swoją krzywdę, a mamusie
wyglądają przez balkony swoich mieszkań z groźną miną i wyszukują sokolim
wzrokiem chłopca, do którego rodziców mogłyby iść poskarżyć się że chuligan, a
potem piorą na wysoką temperaturę, chociaż na opakowaniu napisane, że proszek
dopiera absolutnie wszystko już w trzydziestu stopniach. Uprane, wysuszone i
skurczone o dwa rozmiary rajstopki nie prezentują się już tak okazale, więc
mamusia przegrzebuje śmieci sprzed tygodnia, znajduje opakowanie i biegnie do
sklepu, gdzie miła pani sprzedawczyni powie jej dzień dobry przemiłym głosem
widząc ją pięć metrów od wejścia i zaprosi przyjaznym uśmiechem, zachęci,
pomoże wybrać, pomoże zapłacić kartą, pomoże we wszystkim, dopóki nie usłyszy
że chodzi o zwrot lub wymianę. Nie było prościej zaufać temu proszkowi? Nie
było łatwiej ubrać dziecko w stare dresy na zwykłe zabawy przed blokiem?
W prawo widać anteny z
bloku naprzeciwko, a na lewo jest wielki budynek i okno, w którym można
zobaczyć golasy. Po tylu latach wiem już gdzie patrzeć żeby obejrzeć film na
kanale, którego ja nie posiadam, gdzie zobaczyć ładne plecy i ruchy rąk
wykonujące smarowanie chleba masłem, wiem gdzie zobaczyć studenckie wygłupy i
menelskie libacje i wiem kto zasłania zasłony wieczorami. Znam tych ludzi,
chociaż nie mówimy sobie dzień dobry widząc się na chodniku. Znam ich, mimo że
nie wszystkie ich twarze rozpoznałabym w tramwaju. Na wprost jest lotnisko.
Podobno nad tymi blokami biegną szlaki, którymi te samoloty latają do USA.
Latają nisko. Najczęściej LOT-y, czasami Wizzair-y i inne mniej mi znane.
Czasami patrzę w ich okna i tak sobie myślę jak fajnie byłoby lecieć tak
daleko. Do lepszego świata. Do lepszego życia.
Robię sobie hipnozę
mózgu. Co chwila łapię zawiechę. Patrzę na klawisz, na koc, na swój duży palec
u stopy i rozmywam się. Wszystko staje się bezbrzeżne, zaciskają mi się zęby.
Ulegam. Mam siłę tylko kręcić głową. Kropi, co za pech, dzieci poszły do domu.
Teraz nie zostało mi już nic.
8
Wystarczy nie spać,
żeby umrzeć. Wystarczy nie jeść, a najlepiej nie pić. To takie proste i takie
banalne, a mimo to i tak wszyscy rzucają się z mostów, albo łykają tony
tabletek, które w ostateczności i tak okazują się najczęściej powodem
permanentnego zatwardzenia lub wręcz odwrotnie. Górskie potoki świeżych słów
nie pozwoliły mi stracić świadomości. Jak chwasty, które codziennie wyrywasz w
ogródku, zagłuszyły kiełkującą, dopiero co zasianą marchewkę. Rzeki jabłek i
trawniki ogórków. Rabatki z burakami. Klucze żurawi i kaczek wracające z
ciepłych krajów zachwycają dopóki nie zachce im się iść za potrzebą, a raczej
zrealizować tej potrzeby w locie, właśnie wtedy kiedy stoisz gotowa na
odświętną mszę i obserwujesz niebo. Miałam gdzieś iść. Wskazywały na to gumiaki
na moich nogach. Minęłam kasztanowiec, pod którym zawsze siadałyśmy czekając na
silniejszy podmuch, który strąciłby chociaż jeden kolczasty owoc. Rzucałyśmy
się na niego, jakby w środku był uprażony przysmak z placu Pigal i rozbijałyśmy
kamieniami, a potem upychałyśmy wyłuskane kasztany po kieszeniach, gdzie albo
gniły i pleśniały, albo usychały i twardniały i tak nosiłyśmy je latami. Dziś
wszystko było na nie. Nie miałam ochoty niczego realizować. Nie interesował
mnie żaden plan, żadna aktywność. Buzowała we mnie energia, nie mogąca znaleźć
ujścia, nie mogąca się zmaterializować. Kipiał słowny kisiel. Zardzewiały
otwieracz do puszek zaciął się na mojej głowie. Pusta ulica pozbawiona
jakichkolwiek przejawów życia. Nieruchome trawy. Mogłabym to wszystko utopić w
studni dzisiejszej niemocy, ale zamiast tego wyrzekam się dzisiaj świata.
Ruszam przed siebie ratując jak sądzę doznania innych ludzi. Gumowce rwą się do
błota, do gliniastych odmętów, do namokniętego pola, obsianego pszenicą. Idę w
nieznane dla wszystkich oprócz mnie samej. Znam te pola i te lasy jak piach w
kieszeniach własnych spodni. Znam tu każdy kamień i każde drzewo, każdą drzewną
hubę, każde skupisko mchów. Mijam stodołę i starą budę psa. Kury chodzące w
samopas wydziobują zeszłoroczne żyto utkwione w grudkach gliny, dopiero co
odmarzłe po ostrej zimie, a jeszcze nie wdeptane, ani nie rozmokłe wiosennym
słońcem i deszczem. Samotna śliwka dobrze zna uczucie strachu. Stać pośrodku
pola pod ostrzałem traktorów, kos, snopowiązałek. Jedyne w okolicy słodkie
pożywienie dla spoconych chłopów. Zatapiam się w grząskiej ziemi. Każdy krok
wydaje dźwięk podobny do mlaśnięć przy porannej owsiance. Próbujesz mnie
powstrzymać przed deptaniem Twoich dzieci, próbujesz zabrać mi gumiaka i zmusić
do odwrotu, ale ja się nie poddam, obiecałam dziś światu swoją nieobecność. W
brzozowym lesie zawsze pełno jest koźlarzy. Pieprzniki ukrywają się w trawie,
kalecząc własne kapelusze o ostre źdźbła. Lubią dęby. Za wcześnie na grzyby.
Lubię stare pieńki i trzask drzew uginających się pod naporem wiatru. Spróchniałe
dowody życia z poprzednich epok. Ktoś mówił mi kiedyś, że to dusze okolicznych
wieśniaków wchodzą w drzewa i przypominają o swoim dawnym istnieniu. Zwalniam i
słucham ich skarg. Oplatają mnie zielone pnącza. Buduję szałas i chowam w nim ponure
myśli. Buduję szałas, w którym kwitnie las samobójców, równie gęsty i ciemny
jak ten słynny linowy park pełen pętli przewieszonych przez grube konary.
Niemych świadków duszonych dusz.
Mali ludzie w
kolorowych melonikach biegają wokół drewnianego pala, znosząc i układając w
formie stosu małe gałązki, suche liście, resztki nielegalnie porzuconych w
lesie śmieci. Nie zamykają im się buzie. Każdy ma do opowiedzenia swoją
historię. Nie podnoszą do góry dwóch złączonych palców, nie proszą o głos, nie
obowiązują ich prawa. Wszyscy mówią jednocześnie zlewając słowa, z których
układa się ekscentryczna opowieść. Ekscentryczna opowieść jak ekscentryczny
stos porzuconych lodówek, starych książek, kół samochodowych i zniekształconych
plastikowych butelek. Wieża Babel w środku lasu. Chaos w szafce z ręcznikami.
Rozmowy i kłótnie, bójka o szkło z potłuczonej karafki. Mali ludzie, kolorowe
czapeczki i opowieść. Szczaw i rzodkiew w klombie z bratkami. Białe chmury na
tle błękitnej warstwy ozonu. Sosny i iglaki. Zgięty w paragraf, drobny chłopina
napędzający swój skrzypiący rower z wypaczonym przednim kołem. Niknę w
zapadającej się pode mną ziemi, porastają mnie trawy i chaszcze. Mali ludzie
depczą po mnie przez co zapadam się coraz głębiej. Próbuję jeszcze coś mówić,
ale nagle zupa zatrzymuje się w miejscu. Łyżka utyka w gęstej mamałydze. Wywar
z kurczaka wchłonięty przez makaron odparowuje i niknie w gęstym od dwutlenku
węgla z wydechowych rur rolniczych maszyn powietrzu. Mały człowiek z
przebiegłym wyrazem pomarszczonej zgryzotą twarzy pociera o siebie krzemienie
sypiąc iskrami na zapełniony martwymi pętlami szałas.
Czerwono – żółte plamy
wdzierają się do mojej świadomości. Pobudzają i chronią przed hibernacją. Polne
myszy ścigają się z zającami, które prześcigają sarny uciekające przed lochami
i ich młodymi. Spłoszone wróble strącają z konarów drzew pojedyncze gałązki
wpadające do oczu. Porzucony gumiak staje się schronieniem dla kilku mrówek.
Jak łatwo stworzyć komuś dom. Jak łatwo zburzyć komuś spokój. Uderzając o konar
potężnego drzewa wytrząsam z buta mrówki i ich mały światek złożony z patyczków
i strzępków liści. Wkładam do środka rękę i wytrząsam jeszcze raz, a następnie
z całej siły wpycham gumiaka na grubą skarpetę z jej cichym mieszkańcem –
stopą. Stary pieniek pęka, wpadam do środka zaburzając ekosystem zagajnika.
Człowiek potrafi być niszczycielem wszędzie, nawet nie mając zamiaru odciskać
jakiegokolwiek piętna swojej obecności. Uciekam stamtąd szybkim krokiem
potrącając czerwone meloniki muchomorów i sine meloniki gąsek. Goni mnie
deszczowa chmura. Goni mnie wiatr. Szarpie mną dmuchając raz to w plecy, raz to
w sam środek twarzy, odbierając oddech i orientację. Zatrzymuje i popycha. Każe
za naruszenie nienaruszalnych praw. Szpaler owocowych drzew stanowi ostatnią
przeszkodę, za którą czeka na mnie przytulna stodoła, sucha przystań pełna
pająków. Pożar moich myśli żywi się tlenem, którego coraz więcej dostarczam
biegnąc. Trawi mnie od środka. Zabija rzęskowy ruch pierwotniaków. Pantofelki
spadają w otchłań. Spadające mirabelki bębnią o dachy urozmaicając monotonię
ciszy. Wyczuwam w powietrzu ziemniaki posypane koprem pływającym w ciepłym
maśle. Strop jest wysoki. Z belek zwisają kolorowe nitki, porwanych silnymi
ruchami owadów walczących o przetrwanie, pajęczyn. Spaliło się wszystko oprócz
jednego nienaruszonego sznura poruszanego delikatnie wspomnieniem łuny,
budzącej jeszcze chwila temu przerażenie i grozę. Nagrodą za zaciśnięcie pętli
jest obiad. Karą za brak zacisku jest obserwowanie sznura z pustym żołądkiem.
Kanapka z dżemem pachnie z domu stojącego na skraju lasu, na końcu wsi. Żołądek
dyktuje mi prawa. Nie moje decyzje zostają podjęte nie przeze mnie. Wkładam
głowę w pętlę jak hiena na pustyni czująca obietnicę oazy pełnej mięsa
padniętej zwierzyny. Odrzucam krzesło. Odrzucam swoją obecność. Odrzucam prawa
i obowiązki. Odrzucam konstytucję. Odrzucam rewolucję. Zamykam na kłódkę
zapętlony las. Pcham wielki tyłek w mysią dziurkę od klucza. Przeciskam się
przez samą siebie, zostawiając bezbarwną wylinkę. Pełznę w stronę światła.
Wydostaję się z jaskini i robię ostatni krok nie zauważając urwiska. Jestem
wolna nagą wolnością. Idę podwórzem w brudnych gumiakach, a spędzone z
pastwiska krowy rozstępują się przede mną czując dokładnie to co ja, słodkawy
zapach pokoprowanych ziemniaków zmieszanych z duszonym mięsem i sosem nie z
torebki.
9
Jestem wściekła wściekłością głodnego kojota
pośrodku gumowych strusi pędziwiatrów. Jestem wykończona wykończonością. Jestem
wyciśnięta z życiodajnych soków jak pieczeń, którą włożono do piekarnika
wieczorem i przypomniano sobie o niej nad ranem. Jestem kokosowym wiórem,
spalonym blatem tortu, falą tsunami pędzącą wprost do krateru wybuchającego
właśnie wulkanu, tylko po to, żeby ponapierdalać całą swoją mocą w tą jebniętą
lawę. Jestem słowotokiem nienawiści. Krwią niepoległych. Jestem adrenaliną,
kofeiną, morfiną. Wolna urojoną wolnością. Mogłabym się szarpać milion lat, a i
tak nie wyszarpałabym chwili dla siebie. Przebiegły los daje nam czas na
przemyślenia i zdrowy sen wtedy, kiedy robimy jeszcze w pieluchy i rzygamy
malinową kaszką. Kończysz rok i dalej w krawat, garnitur, teczka pod pachę i
heja w świat zarabiać dolary. Wolność, która nigdy się nie kończy, bo nigdy się
nie zaczyna. Dopisać do listy beznadziejnie nieprawdziwych, beznadziejnie
nieistniejących słów jak niezależność, jak… kurwa nie pamiętam. Stado bizonów
biegnących przez miasto zaatakowało moją polankę z małym drewnianym domkiem,
tratując mnie całą z całym tym barłogiem. Wielka pielęgniara przypominająca z
profilu słup telegraficzny z elektrowstrząsem w jednej i strzykawą z wielką
igłą w drugiej łapie próbuje ratować moje spłaszczone zwłoki pakując mi to
wszystko w przysłowiową, albo i wcale nie dupę. Nienawidzę świata, w którym
robię za gównojada. Nienawidzę życiowego pecha, który wyłazi mi z butów niczym
słoma, niczym cholerna sucha rurka suchego prosa. Przyczepił mi się ten pech do
dupy niczym rzep, trzecia ręka, którą nikt nie nauczył mnie poruszać. Nikomu
niepotrzebna, fantomowa paranoja. Wysypisko śmieci na tle błyszczącej, cudownej
galaktyki. Kalafior w rosole. Zwój
starego papieru w serniku z hipermarketu. Heloł! To za dużo na jednego
człowieka!
10
Słoneczny poranek nie
zawsze prowadzi do słonecznego wieczoru. Możesz sobie wstać z uśmiechem na
ustach, możesz delektować się ciepłą kawą na bajecznie ciepłym balkonie
wsłuchując się w śpiew ptaków i łagodne dźwięki niedzielnego poranka, kiedy
Twoi sąsiedzi jeszcze śpią, zamiast hałasować na zewnątrz swoimi samochodami,
młotami pneumatycznymi, trzepaczkami do dywanów – zwłaszcza w okresie
świątecznym, dziećmi i innymi służącymi do nadprodukcji hałasu rzeczo –
podmiotami. Możesz wreszcie poczuć bosą stopą miękkość swojego dywanu z długim
włosiem, na który przyszło Ci pracować tyle lat, a ostatecznie i tak
przeprosiłeś się z kredytem na dywan i na odpowiedni do dywanu odkurzacz.
Możesz wstawić filiżankę do zmywarki, bo przecież dbasz o środowisko i nie
będziesz marnował wody, żeby umyć dwa, trzy przedmioty. Zaczekasz i dzięki temu
zaoszczędzisz nie tylko wodę, ale też energię i czas. Pójdziesz pod prysznic.
Na kabinę pracowałeś cały miesiąc. Jest wreszcie taka, o jakiej marzyłeś. Z
hydromasażem i z sauną. I tak z tego nie korzystasz, bo ostatecznie nie masz
czasu, ale radio i oświetlenie, a także możliwość odebrania połączenia
telefonicznego mydląc sobie owłosione łydki to też luksus, którego dla siebie
chciałeś. Będziesz śpiewał pod prysznicem i oprócz płynących w Twojej głowie
słów piosenki, pomyślisz jak cudownie będzie spędzić ten słoneczny, wolny,
niedzielny dzień na rowerze, w parku, na kręglach, w teatrze, w centrum nauki,
do którego już od dawna chciałeś iść, a ciągle nie mogłeś wyrwać się z pracy.
Pomyślisz jak fantastycznie jest być takim trzydziestolatkiem jak Ty, jeszcze
bez rodziny, ale już z super kabiną prysznicową, mieszkaniem, co prawda
hipotecznym, ale jednak już po części Twoim, z nową lodówką, która produkuje
lód, wbudowanym piekarnikiem, chociaż przecież nic nie pieczesz. Jak świetnie
jest być teraz Tobą. Spłuczesz szampon z włosów. Żel z dodatkiem mentolu da Ci
niesamowite poczucie czystości, lekkości i chłodu. Nie wytrzesz się, owiniesz
tylko w ręcznik. Wrócisz do kuchni i zajrzysz do lodówki. Wyjmiesz parówkę z
serem i keczup. Ukroisz kromkę chleba, złożysz wszystko do kupy i zjesz.
Okruchy z blatu zmieciesz dłonią na drugą dłoń i wyrzucisz do zlewu. Ubierzesz
się w przypadkowe, acz markowe rzeczy. Użyjesz perfum. Otworzysz wszystkie okna
i zrobisz przeciąg. Zaścielisz łóżko. Ogarniesz wzrokiem mieszkanie. Twoje
biurko z laptopem, przy którym zdarza Ci się pracować, kiedy musisz tę pracę
przynieść do domu. Ergonomiczny fotel. Stół, który kupiłeś za ciężkie pieniądze
i wciąż masz nadzieję, że to naprawdę antyk. Cztery pasujące do stołu krzesła
ręcznie robione z giętymi nogami. Wielkie łóżko, do którego materaca szukałeś
pół roku. Idealnie twardy, nie za twardy, odpowiednio szeroki i gruby. Firmowy.
Kolejne pół roku zajęło Ci spłacenie tego cuda. Stolik przy łóżku z
renomowanego zakładu metaloplastyki. Komoda robiona na zamówienie idealnie
wpasowana w utworzony przez układ ścian prostokąt. Meblościanka z pracowni
młodych projektantów, sprowadzona specjalnie dla Ciebie z Włoch. Telewizor.
Oczywiście płaski. Oczywiście duży. Dvd. Konsola do gier. Uniwersalny pilot.
Lampa podłogowa z Ikei. No i wspomniany już dywan, robiony według Twojego
własnego pomysłu. Imponująco drogie wyposażenie nie było Twoim celem. Po prostu
kupowałeś, bo miałeś za co kupować. Lubisz swoje mieszkanie. Podoba Ci się.
Czujesz się szczęśliwy patrząc na to swoje „osiągnięcie”. O nie, wcale nie
jesteś ekscentrycznym samotnikiem. Masz przyjaciół i nawet kogoś, kto Ci się
podoba. Wychodzisz do kina wieczorami. Często organizujecie wypady za miasto.
Bardzo często gracie w bilard. Uwielbiasz swoich znajomych. Często ich
zapraszasz. Nie boisz się o przyszłość. Wiesz, że wszystko masz pod kontrolą.
Twoi rodzice mieszkają niedaleko, mają swój dom i są zdrowi, a także
szczęśliwi. Odwiedzasz ich kilka razy w miesiącu. Twoje konto w banku mimo
kilku kredytów nie zna pojęcia debet, nie zna pojęcia minus, nie zna pojęcia
brak środków. Twoi sąsiedzi są bardzo mili. Zapraszają Twoich znajomych, kiedy
ci przychodzą podczas Twojej nieobecności. Sąsiadka piecze dla Ciebie ciasta,
sąsiad radzi się w sprawie napraw roweru córki, która przychodzi do Ciebie
pogadać, kiedy jej brat już u Ciebie jest i gra na konsoli. Nie masz zwierząt.
Dziś uświadomiłeś sobie że kochasz i co najważniejsze dostajesz sygnał, że
jesteś kochany, być może się mylisz, ale jeśli ktoś dzwoni do Ciebie tylko po
to, żeby usłyszeć Twój głos… tak, jesteś kochany. Zastanawiasz się, czy nie
zrezygnować z roweru i nie zajrzeć do kwiaciarni na rogu. Ekspedientka Cię
uwielbia, zawsze wybiera Ci najjędrniejsze, najświeższe róże. Tak,
postanawiasz. Kupisz bukiet róż. Wychodzisz na balkon, żeby sprawdzić czy nie
ubrałeś się za ciepło. Delikatny wiatr smaga Twoją radosną, wypoczętą,
odprężoną twarz. Osiedle jest puste. Kawałek dalej ktoś chodzi z psem. Swoją
komórkę wkładasz do przedniej kieszeni. Idąc ku wyjściu zbierasz ze stołu dość
gruby portfel i klucze od domu. Wkładasz do tylnej kieszeni. Zamykasz drzwi,
zatrzaskuje się za Tobą antywłamaniowy zamek zatrzaskowy. Wciskasz guzik w
windzie i czekasz rozglądając się po błyszczącej, czystej, pachnącej klatce
schodowej. Żywy marmur. Tak twierdzi deweloper. Nie wiesz, nie znasz się, ale
ładnie to brzmi i daje poczucie luksusu, choć nie chwalisz się tym. Opuszczając
swoje siódme, szczęśliwe piętro przypominasz sobie, że nie zajrzałeś wczoraj do
skrzynki pocztowej, więc wyciągasz klucze. Drzwi windy rozsuwają się, wkładasz
kluczyk do zamka skrzynki numer siedemdziesiąt siedem. Prenumerata Twojej
ulubionej gazety. Nareszcie. Nie zawsze ją dostajesz. Czasami jesteś nawet zły,
bo lubisz czytać ją w wolnej chwili no i przede wszystkim płacisz, a ktoś nie
zważając na to kradnie ją lub gubi. Ulotki wyrzucasz, masz już przecież najwyższej
jakości nowe okna i drzwi, złota nie potrzebujesz. Wychodzisz z klatki
schodowej i zaciągasz się najgłębiej jak potrafisz wiosennym, rześkim
powietrzem. Zamykasz oczy, bierzesz kolejny wdech, przepełnia Cię szczęście i
ta dziecięca radość z życia, które jest tak idealne, może musisz ciężko na
wszystko pracować, ale masz szansę pracować ciężko i tak wiele możesz osiągnąć.
Z nadal zamkniętymi oczami rozciągasz ramiona. Jesteś na pełnym wdechu, kiedy
czujesz silne ukłucie i nieznany Ci wcześniej posmak w ustach. Otwierasz oczy.
Młody chłopak w podartych ciuchach stoi za Tobą. Wyciąga krótki, ostry nóż spod
Twoich żeber. Przerażasz się. Widzisz jeszcze tylko jak wyciera sobie nos
rękawem i nagle Twoje kolana uderzają o stopień. Stopień i jeden krok dzielący
Cię od bezpiecznej klatki schodowej zamkniętej na szczelnie zamknięte drzwi.
Myślisz o swoich rodzicach i kwiatach, które miałeś kupić. I o tym złocie, że
może powinieneś zachować tę ulotkę, bo przecież możesz wkrótce potrzebować
obrączek…
11
Co może się dziać,
kiedy nie dzieje się nic? Ja się dzieję. Świat się dzieje ciągle bez ustanku.
Mokre, dopiero co wywieszone pranie, przypomina mi o życiu, o obowiązkach, o
przystosowaniu do otoczenia wiecznie czystych, w wiecznie pachnących ciuchach
ludzi wcale nie tak czystych, że o świeżym zapachu kokoska niech mi już będzie
wolno nie wspominać. Mój kot wie o mnie więcej niż ja sama. Reguluje mój
dzienny cykl swoim nieregularnym miauczeniem. Chodnikowe cegiełki w dwóch
kolorach jeden dla pieszych, drugi dla rowerzystów wirują mi w głowie
przypominając wczorajszy wieczór. Czysty i przejrzysty. Mój wieczór z Tobą.
Gdybym dowiedziała się pięć minut temu, że umrę za pięć minut, co napisałabym w
liście do Ciebie? Nie dając mi nic, dałaś wszystko. Może to, a może wcale bym
nic nie napisała, bo co właściwie stało się wczoraj? Chyba te chodniki widziały
więcej niż ja sama. Więcej moich emocji przepłynęło przez nie za pośrednictwem
moich podeszw w butach, niż teraz płynie we mnie, bo tak naprawdę co się
zdarzyło nie wie nikt. Nawet ja nie wiem, a już na pewno nie Ty, choć to
wszystko to nasze życie. Może nie wspólne, ale jednak Twoje i moje
jednocześnie. Te kilka godzin szczerej, wspólnej, nieznającej ograniczeń
rozmowy. Te kilka spojrzeń, które zderzyły się i splątały wirując w górze ku
dwóm różnym gwiazdom. Te oddechy, te dwutlenki węgla zlepione w jeden w chwili
wydechu i pochłonięte przez liście mijanych drzew. Tlen czerpany z jednego
źródła. Milimetr, a może nawet nanomilimetr dzielący powierzchnię naszych
naskórków od delikatnego muśnięcia. Chwila z Tobą, będąca realnie godzinami
czasu Ziemskiego i zaledwie sekundą mojego prywatnego czasu. I ten niedosyt. To
straszne odczucie kiedy przestałyśmy poruszać się we wspólnym kierunku, a nasze
epicentra zaczęły się od siebie oddalać. Przeraźliwa cisza niewypowiedzianych
dźwięków, nieuformowanych słów. Czy gdyby na wszystko była druga szansa udałoby
mi się zmienić cokolwiek? Czy miałybyśmy okazję się spotkać, gdyby wszyscy
ludzie na świecie wykorzystywali drugie szanse? Zupełnie inna przestrzeń, inna
historia, inne doświadczenia, inna ja i Ty również inna. Zmierzając ku własnemu
łóżku nie myślałam o niczym. Teraz myślę. Zupełnie jakby coś w środku
zakorkowało mnie na kilka lat i nagle napór rozszalałych, porywistych,
zatęchłych w niewietrzonym pokoju słów wypłynął z wnętrzności mojej wątroby na
wpół przetrawiony na wpół nie. Miliony, a może nawet miliardy niewykorzystanych
okazji. Los nabity w butelkę. Odgryziony palec Boży. Mur okazji. Szatan w
białych kalesonach. Czasami chciałabym wrócić do czasów „przed” jako widz i
popatrzeć. Mała dziewczynka wylewająca wiadro betonu w dołek z własnymi nogami
w samym środku jezdni pełnej rozpędzonych samochodów. Jej własny prywatny pas
ruchu zakorkowany przez nią samą. Przez bezruch. Przez chroniczny zastój.
Na małym, drewnianym,
okrągłym stole pełnym katalogów farb i płytek łazienkowych i podłogowych pełno
jest okruchów. Siedzisz i bezmyślnie obskubujesz kruszonkę z suchego ciasta,
którego właśnie ta kruszonka jest kwintesencją. Skubiesz i wyjadasz. Zupełnie
jakbyś nie wiedziała, że jeszcze chwila, czy dwie i zostaniesz przy tym stole z
kawałem bezwartościowej drożdżowy, której nikt nie będzie chciał jeść, a nawet
wyrzucić do kosza. Nikt na nią nawet nie spojrzy. Kreatorka smaku nie powinna
wyjadać rodzynek z ciasta z rodzynkami. Nie powinna wyjadać orzechów z
orzechowca. To jak pomalować ściany i oskrobać je.
Zrywając podłogę można
odkryć siedlisko prusaków, a zmieniając pościel można zjeść tonę roztoczy, mimo
to Ty znajdujesz tylko „Create yourself” namazane ołówkiem na samym środku
pokoju. Ukryta pod starym parkietem domena życiowa sprzed lat. Myślałaś że już
po wszystkim, a tu nagle wszystko zaczyna się od nowa. Myślałaś że to spotkanie
to koniec, to prolog, po czym odkryłaś że to klucz wiolinowy i że teraz cała
symfonia zaczyna się od nowa. Era cichych głupców otwierająca erę głupców
gadających. Kończąca koncert życzeń piosenka rozpoczynająca uwerturę.
Rozbrajająca szczerość wroga przeciw wrogowi. Morska fala na dnie oceanu. Rekin
w paszczy szprotki. Tektoniczny ruch
płyty mózgowej wywołujący wybuch słownego wulkanu demoluje zbudowane domostwa i
zabija ludzi. Zabija i powołuje do życia skały. Twarde i odważne. Na ratunek
światu. Mucha zatopiona w kawałku żywicy.
Żałuję że dzieję się
tak intensywnie. Szybka jazda jest przyjemna, ale nie pozwala dostrzegać wielu
perełek architektury dawnej. Głupi jest ten co nie patrzy w przeszłość. Głupi
jest ten co nie żałuje i nie wraca. Zakopany w przyszłości jeszcze przed nią
samą. Klapki na oczach w wąskim tunelu. Ochrona rośliny przed światłem i wodą.
Podkładanie bomby pod cholewą własnego pantofla. Tęsknię za dalszą częścią tej
rozmowy, która odbyłaby się, gdyby nie moja bierność. I przepraszam.
12
Orzeszki miały dziwny smak. Coś jak wspomnienie dzieciństwa.
Kitekat, a może pedigree, ale nie te kostki tylko malutkie kuleczki. Nie potrafię
sobie odpowiedzieć co skłoniło mnie do ich wyszperania o pierwszej nad ranem i
skąd w ogóle miałam orzeszki, bo miałam to jak najbardziej aktualny czas, a
nawet nie skąd, a bardziej od kiedy je miałam i dlaczego cały mój plan o byciu
thin and gorgeous za najdalej dziesięć dni sama z siebie niewytłumaczalnie
wrogim dla dobrych wyników krwi i odpowiedniej wartości wskaźnika BMI postawy
czyniłam niemożliwym. Chciałoby się powiedzieć, że cholesterol jeszcze nikogo
nie zabił, ale ludzie w pewnym wieku… nie przepadam za tą swoją cechą nagminnie
zmuszającą mnie do tego rodzaju pierdołowatych teorii, zupełnie jakbym
wiedziała coś o orzechach, wskaźnikach i prawidłowości w wynikach jakichkolwiek
badań. Nie lubię kiedy zostawiasz namoczone pranie w umywalce, nie rozumiem jak
to możliwe w prężnie rozwijającym się społeczeństwie uzbrojonym we wszystkie
cuda techniki pralkę na przykład, to wszystko staje się możliwe i szczerze,
czasami czuję się jakbym żyła w gliniance, w kompozycji gówniano-słomiastej. Czy
naprawdę nie masz większej ilości ubrań i wszystko musisz prać zaraz po użyciu?
Nigdy tego nie pojmę, nie mam gdzie umyć rąk mimo dwóch łazienek i kuchni i
jest mi z tym dziwnie, to jak odczuwanie wiecznego niedosytu jak patrzenie na
ciastko przez szybę i świadomość że brakuje mi na nie dziesięć groszy, a
ekspedientka jest tak się składa mamą chłopczyka, którego wczoraj oplułam i
popchnęłam w błoto, więc nie ma co na nią liczyć i dlaczego znowu myślę o
ciastku…
Zastanawiam się jakby tu zakwalifikować swój czyn i jaki
nadać mu paragraf. Może powinnam założyć jakąś partię, a może utrzymywać się z
pisania książek i nie przejmować się niczym. W tramwaju linii osiem, którym
podróżowałam dziś całe przedpołudnie to w jedną to w drugą stronę przez nudę
pustych wagonów, Pielewina, który zawiódł mnie bardzo i to po raz już drugi i
nie wiem kiedy teraz dam mu znowu szansę, a może że nawet nie przeproszę się z
nim już nigdy, choć wierzę w moc jego paranoicznych, radzieckich opowieści
zwłaszcza tych o kosmonautach, czytałam luźne zapiski ze swojego kalendarza i
muszę stwierdzić że nie jestem do końca pewna, nie wiem nawet czy zależy mi na
tym czy też wcale nie, ale czy ja oby jestem normalna?
13
Łaziłaś za mną z kwiatami. Byłaś wszędzie tam gdzie ja i tam
gdzie ja zawsze. Myślałam codziennie, że jutro już Cię nie zobaczę, ale
przychodziłaś. Nie reagowałam, nic nie robiłam, a Ty się nie poddawałaś. Nie
mówiłaś nic, co było mi na rękę i nawet nie miałam pytań typu skąd się wzięłaś,
co robisz i o co Ci chodzi, nie wiem nawet czy byłam tego ciekawa, miałam swoje
sprawy i zero czasu na zastanawianie się, ale nie powiem, było mi miło. Mijały
tygodnie, zmieniały się pory roku, padało, świeciło, mżyło, a Ty ciągle stałaś
pod moimi drzwiami. Taką historię zaplanowała dla mnie na dzisiejszą noc
podświadomość ze świadomością po równo. Oczywiście należałoby to wszystko
wrzucić do pralki z analizą, a następnie do destylarki wniosków, oczyścić z
tła, wycisnąć esencję, wypić soczek o nazwie o co naprawdę chodzi i zbudować
kolejną autostradę neuronów w moim mózgu, choć wiem, że używając tego pojęcia
narażam się na falę krytyki płynącą przez miasto, ale prawda jest właśnie taka
i codziennie niezmienna, że sieć moich neuronów rozrasta się w zastraszającym
tempie, zwłaszcza ostatnio i zwłaszcza po takich nocnych eskapadach i powiem
nawet bez cienia fałszywej skromności, bo ona owszem jest, ale nie żeby ciągle,
nie żeby stale i czasami po prostu nie można założyć sobie klapek na oczy,
czasami trzeba się przyznać i nie że nawet przed ludźmi, tylko przed sobą
przede wszystkim, bo co jak co ale chyba ze wszystkich ludzi na świecie, a już
na pewno ze wszystkich w autobusie którym się akurat jedzie donikąd, choćby się
miało najklarowniejszy cel, to akurat moja osoba, czyli że ja sama powinnam i
jestem dla siebie najważniejsza z najważniejszych i nie ma co ukrywać że
właśnie tak, że ta sieć neuronów jest niebotyczna i nawet mogę powiedzieć że
oplata mnie już na całej powierzchni pomarszczonego jak skórka starego jabłka
organu, bo w środku nie ma już miejsca, a słowa płyną i płyną i choć czasami
dokręcam ten kran tak, że wszystko się przekręca i trzeba potem dokupić
uszczelki i dłubać tam, żeby to wszystko powymieniać, a i tak nie jestem w
stanie zatrzymać wody i nie tylko wody, bo to nie zawsze jest rozwodniony sok z
czarnej porzeczki, czasami jest to tylko kropla żywicy, ale co by to nie było,
bez wątpienia płynie i nie ma takiej siły, która by to powstrzymała. Choć może
powinnam przyznać się, że jest, bo generalnie siła zawsze się znajdzie i choćby
nie wiem co się działo, co płynęło i co było, to zawsze znajdzie się coś
większego choćby tylko o Nano milimetr. Czasami nawet myślę że powinnam to
powstrzymać, skierować się na coś innego, choćby na jakiś samorozwój, ale to
akurat zapewnia mi społeczeństwo i na razie przynajmniej mogę sobie odpuścić
twarde, drewniane ławki, bo tyłek boli mnie już od ciągłego siedzenia w szkole
życia i tak pozwalam żeby działo się to co się dzieje niczego nie hamując i nie
przyspieszając. Lubię taki jednostajny ruch. Nawet jeśli pozornie monotonny to
i tak jakoś mnie tam gdzieś fascynuje. Mam zakwasy w dłoniach, co ewidentnie
nie jest poprawnym określeniem i ewidentnie wskazuje na to, że mogłabym
opowiedzieć co się wydarzyło w ostatnich dniach, nawet może mogłabym wspomnieć
o tym co mnie wkurzyło, ale akurat nagrałam nową playlistę i szczerze to jakoś
mnie tak strasznie wycisza ten bezwzględnie rozdawany uśmiech w autobusach i te
spojrzenia, kiedy wsiadam cała biała w gipsie, albo czarna w piasku i zero
przepraszania, zero wstydu tylko ten bezczelny śmiech, który widzę we własnych
oczach w szybie zamykających się autobusowych drzwi. Nie opowiem.
14
15
14
Nie to że chciałabym zastrajkować czy wzniecać jakiekolwiek
bunty, ale budząc się dzisiaj rano, nie przypadkiem zresztą, ale właśnie przez
Ciebie, czy raczej dzięki Tobie, zwyczajowo strzeliło mi w kościach i przy
okazji w głowie każąc mi powrócić myślami do embrionalnego stanu sprzed kilku
miesięcy. Była tam mowa o jakimś dnie w najbardziej dennym z najbardziej
dennych gnuśności moczarów i o odbijaniu się mniej poobiednim, bardziej tym
egzystencjonalnym i z przykrością należałoby stwierdzić że spędziłam pod wodą
mnóstwo lat w tych wszystkich planktonach, w tych skorupkach zdechłych
ślimaków, pancerzykach i szkielecikach, a może nawet owadzich różnych tam
odłamkach, żeby nie powiedzieć wprost, że w odchodach, a jeśli się tak leży
latami i gapi z góry na przepływającą wodę, co nieraz samoistnie wraz z prądem
ruszają się ręce i może że nawet nogi i włosy, to człowiek chcąc czy nie
zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem sam nie zaczyna stanowić tej całej
fauno-flory jelitowej i czy po odbiciu się, jeśli w ogóle to nastąpi, czy
przypadkiem nie będzie po prostu zmurszałym odwłokiem o zapachu zdechłej i przetrawionej
przez rzeczne soki ryby nadgryzionej zębem i czasu i innej ludności
pływająco-brodzącej, bo taka ryba już zdechła i nieruchawa wręcz, stanowi
bardzo łakomy kąsek dla wszelkich smakoszy wodorostów i całej tej reszty
różowych robali, jakby to określiła moja mama, która nomen omen i tu wtrącę, że
nie mam pojęcia co znaczy ten zwrot, ale tak strasznie chciałam go kiedyś użyć,
dostała kiedyś w bardzo popularnej sieci fast foodów, w bardzo niepopularnym
miejscu hamburgera z właśnie krewetkami i dopóki jej nie powiedziałyśmy co to
jest zachwalała jakie to dobre, żeby potem wypluć i wycierać jęzor chusteczką,
za ciężkie swoją drogą pieniądze i był nawet czas, w którym miałam genialny
pomysł na biznes bazując na zakładanym kryzysie papiernictwa w rzeczonym kraju.
I tak leżąc zastanawiałam się natchniona wczorajszym skrobaniem umywalki, czy
przypadkiem nie należałoby się oczyścić z tych wszystkich dennych naleciałości,
bo choć sama lubię ryby i może nawet plankton niekoniecznie lubię, ale cenię za
właściwości, za wszelkie dobra jakie ze sobą niesie, choć gdybym jechała
tramwajem czy autobusem w południe bardzo gorącego dnia, to nie wiem czy
chciałabym żeby wsiadł człowiek o takim właśnie delikatnym zapachu zdechłości i
mniejsza już o postrzeganie, bo i widok namokniętych zwłok nie należy do tych z
serii „piękno leśnej przyrody”, ale o taki ogólny stan mojego umysłu, którego
czystą naturą jest spodziewanie się samych pięknych i pachnących świeżo skoszoną
trawą rzeczy, nie wiem też jak ruch prostopadły do dna i oddziałującego na
takie poruszające się ciało siły jak wodne prądy, wiry i w ogóle sam napór na
skórę działa w kwestii szeroko rozumianego oczyszczania, czy jak się już
wypływa to jest się czystym, czy zależy to od czasu spędzonego w odmętach, czy
zapach zostaje i już na zawsze ludzie będą przekazywali sobie na mój widok
delikatne skinienia głowy jakby literowali do siebie sekretnym alfabetem
zagmatwanym dużo bardziej niż sama enigma, ona tam była, a może nawet nadal tam
jest. Nie wiem. I tak myśląc i nie myśląc spędziłam poranek pełen słonego
posmaku wody, który mimo całej beczki słodkiej kawy i odkrywania wlotów i
wylotów umywalki za nic nie chce zniknąć i okazać się posmakiem nasączonego
pączem ciastka, które mogłabym postawić na porcelanowym talerzyku, na
własnoręcznie zrobionym postumencie z być może szyszek, a być może starej,
porzuconej na śmietniku lodówki postumencie i modlić się to za wiele, ale
składać pokłon doskonałości przynajmniej trzy razy dziennie, codziennie.
15
Coś jest w tych wczesnych godzinach porannych. Jakiś
nieokreślony czar mimo czerwonych wybroczyn w obu białkach oczu i ten dziwny
stan uśpienia mimo ewidentnego czuwania. W mojej głowie majaczy się dziś białe
miasteczko wciąż dążąc do kolejnych etapów rozbudowy, do nieprzerwanej
globalizacji i terroryzacji najważniejszych ośrodków w każdym z płatów
mózgowych. Nie wiem czy jestem w stanie jeszcze coś z siebie dać i właściwie komu.
Słońce nad Helladą ostro dziś przygrzewa, szafranowe szaty dziewiczych stóp i
lubieżnych snów. Fascynacja Duluxem przekracza dopuszczalne normy o ile takie
zostały w ogóle przez kiedyś kogoś ustalone i być może powinnam nawet zasięgnąć
porady farmaceuty, choć od czasu kiedy skończyłaś ten kierunek trochę mnie to
zraziło i czuję jakąś drążącą to wszystko gangrenopatologię na wspomnienie
stężeń molowych, o których jeszcze w liceum nie miałaś najmniejszego pojęcia.
Być może w wyniku tego ogólnoustrojowego zatrucia powinnam przemyć twarz
obfitą, jakie to strasznie głupie słowo, ilością letniej wody ze szczególnym
uwzględnieniem okolic suchych ostatnio bez przerwy łzawiących ni to ze
szczęścia ni to z nieszczęścia oczu. Nie robię tego jednak i przeczekuję
obserwując konsumujących autobusowe śniadania ludzi czynu, idei i szaraków.
Dlaczego ztm nie wprowadził jeszcze obnośnej sprzedaży? Czy naprawdę wszystkie
genialne pomysły muszą wywodzić się ze mnie? Pomysł partii upadł. Odkryłam w
sobie zapędy dyktatorskie. Nadal jednak pracuję nad nowym ustrojem, gdyż życie
w znoszonej, nieświeżej demokracji nie do końca przypada mi do gustu.
Najbardziej przykre o poranku jest to, że kiedy wydaje Ci się, że dokonujesz
wielkich czynów wstając o godzinie, o której ¾ miasta śpi, wychodzisz z domu i
przyćmiewa Cię sukces innych takich samych jak Ty. Żuków gnojarzy toczących
swoją kulę pod gigantyczną górę wyłożoną kostką brukową na kredyt w oparciu o
korzystny system żagiel. Jezu, czy ta podróż się kiedyś skończy? Nie wiem czy
to wezwanie jest nadaremnie i trudno mi siebie oceniać w kategoriach grzechu,
bo pytanie wydaje mi się jak najbardziej na czasie, a gdybyś chciał mnie udupić
mój Panie, wyciągnąłbyś pewnie tę nieszczęsną historię z celofanem i schronem
przeciwlotniczym, choć czy nie do tego właśnie mnie stworzyłeś? Czy nie do
folii bąbelkowej i cementu? Żałuję że nie rozmawiamy już jak kiedyś, jak
normalni, dorośli, cywilizowani ludzie. Wolałam to niż te dzisiejsze
przepychanki, ten ciągły dramat i próby sił. Mam wrażenie że starasz się zrobić
mi na złość i nawet zsyłając mi pracę trzydzieści minut od domu, ześlesz w
pakiecie objazdy i jeden autobus bujający się do celu dziurami, o których nie
słyszał świat. Może czas już usiąść do okrągłego stołu, przywalić coś z grubej
rury, bo czuję wyraźnie, że proces hartowania został zakończony i mogę zacząć
wypełniać prawdziwy plan bez podpuch i zabetonowywania stóp w drewnianym
wiadrze z wielkim kamieniem u szyi i w sukni z zaciskających się przy każdym
ruchu łańcuchów.
Dziękuję w tym miejscu pasażerom linii 190 i 125 godzin
porannych i zapraszam na jutrzejszą paradę atrakcji. P.S Mała blondynko ubrana
na czarno, linia 125, na Boga jak zeżresz banana, to nie rzucaj skórki pod
własne nogi jak małpa.
16
17
16
Obiad wydawał się nie mieć końca. Zjedzone ziemniaki
namnażały się jak króliki najbardziej rozrodczą porą roku, nie wspominając o
mięsie i reszcie dodatków. Zalana płynącymi zewsząd rozmowami, starałam się nie
rozmyślać, nie domyślać się, nie analizować. Studiowałam równe i proste zęby
widelców, posyłając delikatne uśmiechy i rozdając niby przypadkowe w istocie
jednak całkiem przemyślane i celowe muśnięcia dłoni i rąk. Senność wywołana,
jak stwierdziła zdecydowana większość przy stole, ciśnieniem atakowała moje
powieki, a zakiszony w oparach absurdu mózg, raz pio raz zmuszał mnie do
ziewnięć chcąc jakby wymienić w godzinę otaczającą go od tak wielu już lat
osmozę. Nie protestowałam. Powolnymi ruchami rozleniwionej antylopki starałam
się wykonywać wszystkie polecenia niezbyt szybko, ale nad wyraz dokładnie,
przyglądając się badawczo małym elementom swoich czynów obserwując te bezcenne
sekundy poświęcane codziennie bez echa urwanym oddechom, unoszeniu stopy w celu
postawienia jej już w autobusie, poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pomóc w
utrzymaniu równowagi w szarpiącym raz po raz tramwaju. Powietrze mętniało, a
głowa zdawała się wciąż na nowo eksplodować, wyrzucając bezgłośnie obawy, żeby
nie powiedzieć że strach. Ostrożne, kocie ruchy nie pomagały pozbyć się uczucia
nagromadzonej w gardle kumulacji narządów bez wyraźnego, czy choćby
niewyraźnego ujścia. Katastrofa zmysłów miała dopiero nastąpić i choćbym nie
wiem jak chciała, nie mogłam nic przyspieszyć, co najwyżej opóźnić, lecz było
to w najlepszym interesie mojego organizmu, aby tego nie robić, aby odbyć tę
wdzierającą się niepokojem podróż z punktu a do punktu b jak najszybciej,
najłatwiej, zajmując myśli wszystkim i niczym jednocześnie z chwilą przerwy na
polityczne dyskusje z wujkami i ciotkami, których jeszcze dziś rano nie znałam,
a cała ta maskarada z moim zresztą wątpliwym udziałem mogła być do tej pory
tylko snem i to snem z cyklu nie chcę go pamiętać. Najdziwniejsze jest to, że
paluszki z kraba, a w rzeczywistości z białej ryby i marynowane grzybki z
wyłączeniem pieczarek, które wszędzie i zawsze przypominają mi w smaku
nadgniłego trupa, znikają zawsze niezmiernie szybko, nie chcąc się rozmnażać w
bezczelny, ziemniaczany sposób. Nie lubię dni z mnóstwem wolnego czasu bez
planu zagospodarowania. Nie lubię dni, w których trzęsą mi się ręce niczym na
nikotynowo - met amfetaminowym głodzie. Być może jeszcze kiedyś w taki dzień wzięłabym
się za robienie okrętu z zapałek, ale dziś wiem, że zmuszanie się do pozornego
spokoju jest niekomfortowe na tyle, że byłabym skłonna porównać to do
najbardziej niekomfortowych z chwil, z których żadna nie chce zaszczycić mnie
swoim chociażby wspomnieniem. Niezrozumienie mnie przez otaczającą
rzeczywistość powoduje mimowolne skurcze wszystkiego i na wszystkich poziomach
i choćbym chciała przestać mówić, nie mogę, a dzień zaczyna przypominać
obrzydliwie grubego, wylniałego jamnika o jakimś lotnym imieniu typu kabanos,
parówa, czy inny kawał kiełbachy. Czy ta głowa mogłaby przestać boleć zadając
pytanie otrzymuję odpowiedź w postaci uderzenia czołem o poręcz umiejscowionego
przed moim siedzenia i wiem już, że rzeczywistość zaczyna splatać się ze snem i
koszmarem, a wszystko to razem odbiera mi zmysły i na powrót staję się
nieważkim wybrykiem galaretowatej natury.
Stado bananowych osobliwości za karę podążało wraz ze mną w
stronę zachodzącego słońca, które zresztą zaszło jakieś cztery jeśli nie więcej
godziny temu. Mogłabym ich obserwować, choć zjawisko to pozostaje dla mnie
zupełnie nieatrakcyjne mimo własnej wciąż wzbierającej szumności. Czy te dzieci
nie mają domów? Oczami wyobraźni widzę już te wpisy na wirtualnej Polsce pod
niewątpliwie fascynującą informacją odnośnie mojej rychłej śmierci z rąk, czy
raczej łap tych dziwnych stworów zaginionych gdzieś pomiędzy reklamą OldSpice,
a teorią ewolucji, coś w stylu gdzie byli rodzice, czy to ich, czy moi właśni,
sprawa ta jest do dogadania. Zadziwiające jak wielu ludzi nie śpi o tej porze i
może gdyby tylko nie spali, byłoby w porządku, ale oni jeżdżą ze mną całymi
rodzinami i dzieci i staruszki z tymi wszędobylskimi wózeczkami o rozkładzie
kół wciąż bardziej ciekawym, wciąż bardziej ewoluującym we wszystkie znane
ludzkości strony. Myślę że ilość materiału pozwala już w tym wypadku na
swobodne stworzenie jakiegoś przewodnika o tym ile jakich i gdzie kółek
zamontować, aby usprawnić życie naszych ukochanych, wszędobylskich seniorów.
Melanż zdaje się rozkręcać co słychać i widać
wyraźnie, a tłuczone szkło staje się motywem przewodnim tej opowieści. Kolorowe
neony przeskakują wciąż na to inne barwy i wszystko zdaje się zlewać wraz z
odgłosami ulicy i dźwiękami przysypiającymi, zmęczonego, lecz wciąż wiecznie czuwającego
miasta. 17
Sen jest tym rodzajem aktywności, której wciąż mi mało mimo
całej jego bezpłatnej niczym jedna z
miejskich gazet dostępności. Powinno się stworzyć coś typu sen w kostkach jak
cukier, czy skawalona sól. Coś, co można sobie w każdej chwili zaaplikować
doustnie i do czego nie jest potrzebny żaden lekarz, czy farmaceuta, żadna
kolejna piguła rozwalająca i tak sypiącą się wątrobę i to wcale nie przez
nadmierne spożycie czegokolwiek. Zwykła mała kostka jak czekolady, najlepiej o
różnych smakach, dla różnych ludzi o natychmiastowym działaniu w miejscu, w
którym spożywasz, natychmiast zasypiasz i wracasz za na przykład osiem godzin
wypoczęta i przeszczęśliwa bez żadnych śladów, bez koszmarów, bez czegokolwiek.
Po prostu gotowa na całe zło tego świata.
Był to dzień z cyklu chciałabym zakopać się w koc i wyjść za
tydzień. Lucjan Szołajski czytał tandetne napisy ściągnięte nielegalnie ze
strony o kiepskiej reputacji. Tło wydawało się zamazane. Wyblakłe kolory,
pożółkłe, stare gazety, litery macane milion razy tłustymi paluchami. Bez
konturów i kształtów, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Bez punktu, do
którego można by się przyczepić, znienawidzić go i nawymyślać od najgorszych
lub pokochać i opiewać tę miłość przyrównując ją do czegoś super pięknego, co
nic mi w tej chwili nie przychodzi do głowy. Cisza wewnątrz nie zatrzymywała
tym razem zewnętrznych odgłosów świata, więc chcąc czy też nie, narażona byłam
na nieustanne podrażnianie zmysłów i nic w tym nie było miłego. W takie dni jak
dziś cieszę się, że nie trzeba z rana ustawiać tych wszystkich komputerów
pokładowych, że nikt z rana nie pyta jak życzę sobie dziś oddychać i jakie
ciśnienie krwi życzę sobie mieć, a także pod jakim kątem życzę sobie zachować
równowagę i pion, bo gdyby ktoś mnie dziś o to wszystko zapytał,
odpowiedziałabym tonem raczej obrażonej królewny paskudki w dupie to mam i
jeszcze dałabym z plaskacza po gębie, choćby nawet samej sobie, bo cała ta
bezsilność wywołana jest nie przez zewnętrze, tylko właśnie przez sam środek i
za tą nieznośną centralizację należy mi się autodestrukcja z odliczaniem i
głośnym tykaniem pieprzonego zegara, który dla spotęgowania nastroju powinien
zaciąć się ze dwa razy w połowie i tuż przy końcu. Mam do Ciebie kilka
retorycznych pytań i listę próśb, ale nawet nie chce mi się ich zadać mając
ciągłe wrażenie, że nie masz czasu, bo przecież wojny, choroby, głód, bo tyle
się dzieje, że ja z tym swoim zwątpieniem, mocą, niemocą, wiarą i resztą, jestem
marna jak źdźbło trawy dla żującej kępkę krowy. I znowu nikogo nie ma, a ja
siedzę i powtarzam sobie na głos, że przecież poradzę sobie i że zawsze
przecież sobie radzę w nadziei że jakoś to zdanie spamiętam, ale skutek jest
ciągle ten sam, że zapominam, a im bardziej zapominam, tym mocniej pamiętam, im
bardziej nie wierzę, tym zacieklej wierzę, bo zrobić na złość komuś nie jest
trudno, wyzwaniem jest zrobić na złość sobie, więc jeśli mówię że to koniec, że
nie chcę już żyć, to tak jakbym pchała z całej siły zatrzymujące się krążenie,
jakbym podłączała do respiratora znudzone tlenem płuca.
Jestem nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa i koniec. Nie chce mi
się czekać na jutrzejszy dzień. Dzisiaj nie chce mi się czekać już na nic. Nie
mogę, nie mogę tego zrobić ani dla Ciebie ani dla nikogo. Nie chcę. Dlaczego Ci
się wydaje że ja nie zostałam zraniona? Czy wkładanie w moje usta nigdy
niewypowiedzianych przeze mnie słów było fair? Czy to było w porządku? Błagam
powiedz, bo wydaje mi się że zwariowałam, że już zupełnie mi odbiło. Nienawidzę
chodzić po ziemi, kiedy wiem, że mogłabym latać. Nienawidzę być sprowadzana do
parteru. Boli mnie tyłek od tych upadków. Boli mnie od nich już wszystko. Chcę
do domu. Teraz przez miliard lat będę się zastanawiała czy mnie atakujesz, czy
może jednak jeszcze nie. Teraz wszystko się zmieni. Ja się zmienię. Mój punkt
widzenia. Moje ambicje. Moje poczucie sprawiedliwości wobec mnie samej. Teraz
ktoś mnie dotknie, a ja poczuję jakby mnie uderzył i będzie to tak trwało i
trwało aż spalę się do ostatniej nitki, do ostatniego białkowego włókna i
będzie to trwało aż do śmierci tego wspomnienia, słów, które akurat musiały
wyryć się we mnie jak moja własna data urodzenia, wyryć się aż do przerwania
kartki, aż do rozdarcia materiału. Porwane gacie wiewające na zerwanym sznurku
na iluzoryczne pranie. Gdybyś jeszcze rozumiała, gdybyś wiedziała jak ważne
jest rozmawiać. Mówić sobie te drobne i te wielkie rzeczy, bez zwłoki, bez
czekania na okazję, bez… po prostu bez do cholery. A Ty sobie dalej nie widzisz
nic, niczego nie dostrzegasz, nic Cię nie interesuje, dowody, nie dowody, nie
obchodzi Cię to. I tak sobie stoimy. Ty mnie nie widzisz, ja Cię widzę zbyt
ostro.
18
Był to dzień z cyklu spotkania z bezsensowną
barachłowatością. Nikt mi nie wmówi, że potrzebne są i takie dni. Pogoda była
nijaka. Chmury zasłaniały świat, ale nie były to zwykłe chmury, a wręcz bardzo
niezwykłe, podłe chmurska, które niby to zasłaniają, a niby to nie i widać, że
tuż ponad nimi dzieje się coś konkretnego np. zachodzi słońce, ale nie da się
dostrzec ani jednego promyka tylko takie wyblakłe majaki wyświetlające się na
co poniektórych ścianach obrzydliwie szarych, komunistycznych bloków. Mgła.
Pierwsza tej lato-jesieni. Fruwa nad wszystkim, a najbardziej nad ogródkami
działkowymi obok Skaryszaka. Różowatość niższych chmur odbija się w szybach
najwyższych pięter. Nicość. Bez emocji. Bez pasji. Bez. Plany dzisiejszego dnia
ospale spełzają na niczym. Przytłumieni ludzie otwierają usta chcąc coś
powiedzieć, jednak rozmyślając się w trakcie znudzeni własną bezdźwięcznością
wciskają czerwoną słuchawkę, lub zamykają klapkę telefonu zsuwając ją powoli po
kciuku. Wszechobecna wilgoć wdziera się w ułożone włosy burząc misterną
konstrukcję i rozmazując jednocześnie czerń kredki, eyelinera lub kiepskiego
tuszu, takiego jak mój w zewnętrznych kącikach przymykających się raz po raz ni
to z nudów, ni to z potrzeby snu, ni to z ni to. Trudniej znaczy lepiej, mówi
do mnie bilbord adidasa. Ciekawe od kiedy. Czy jeśli zapiszę się do lekarza
państwowo, zaangażuję NFZ, odczekam swoje pół roku w kolejce oznacza to że
uleczy on natychmiast wszystkie moje dolegliwości włącznie z gangreną powstałą
ze skaleczonego palca, z którym właściwie miałam główny problem? Niesamowite
jak bardzo jest mi nijak w tym dzisiejszym dniu. Nijak do jakiejś kosmicznej
potęgi. A jakby było mało to jeszcze jest mi wewnętrznie zimno. Jest mi
wewnętrznie cholernie do dupy, cholernie do niczego. Zimno i głodno.
Postanawiam sobie spędzić w kołdrze jutrzejszy dzień. Słowo. Nie wyjdę z łóżka.
Mam tak straszną ochotę na jakieś super ubezpieczenie. Na pakiet ochronny. Na
rodzinę na swoim. Na prezent od losu. Może chociaż ten internet, który pojawił
się i zniknął zupełnie bez przyczyny mógłby wrócić. A może dałoby się cofnąć
czas i zdecydowałabym się na ten wyjazd, albo tak pchnąć go jeszcze konkretniej
i nie urodzić się wcale. Dzień z muzyką filmową w tle. Dzień pełen scenariuszy
i kiepskiej reżyserki. Podrzędny serial z najgorszą w świecie obsadą. W roli
głównej ja. W rolach drugoplanowych również ja. W roli psa ja. Tresura ja. A w
roli nieszczęścia losu, puszki Pandory i wszelkiego innego zła i tu
niespodzianka połączona z fanfarami i sypiącym się z boskiego nieba konfetti,
gwiazda wieczoru, otóż ja. Nie zwalamy dziś winy na nikogo, o nie moja panno.
Wina jest wyłącznie moja własna. Bardzo proszę. Już. Do widzenia. Weź się w
garść. Zrób dziesięć przysiadów. Zadzwoń do lecznicy i zapisz swojego kota na
leczenie zębów.
19
Czwarty października nieustannie wlewa we mnie nadzieję na
kolejny rok. Przepełnia radością. Budzi optymizm do sytuacji trudnych oraz
takich, które w połączeniu z trwającym właśnie okresem mogą nawet być przyczyną
rozlewu krwi. Taki też był poranek. Ja w piżamie, jakiś stary, obcy dziad, jak
się okazało później wujek Zbyszek, choć całe to pokrewieństwo nie do końca
możliwe jest do udowodnienia i tu w tym miejscu to akurat dzięki Ci Panie i
alleluja, oraz biedronki, które jak się okazało nie dość że strasznie gryzą, to
jeszcze wpuszczają jad, który wręcz może zabić i nawet istnieje pewna anegdota,
opowieść w sam raz do obiadu, czy na powitanie jeśli idziemy gdzieś w gości.
Otóż niedawno na bliżej nieokreślonym przystanku grupa ludzi oczekująca na
popularny w tym mieście, a dodam iż jest to miasto stołeczne, środek
transportu, a dokładniej autobus ztm, musiała wezwać pogotowie do pana
zaatakowanego przez zmasowane właśnie w swym ataku biedronki, zresztą
toksyczne, które według tej kosmicznej legendy oblepiły całą jego głowę
przeistaczając ją w swego rodzaju kokon. Nieszczęśnik umarł w szpitalu i choć
autor nie podaje co wpisano w kartę zgonu, to jednak wujek Zbyszek uparcie
twierdzi, że lekarz jako główną przyczynę podał właśnie biedronki. A kimże jest
ów wujek, jest to historia równie dziwno – głupia jak i ta powyższa. Łaziłam w
piżamie dobre cztery godziny robiąc sobie kolejne kawy, śmiejąc się z własnych
żartów, w kółko oglądając wciąż powtarzające się odcinku south parku i
zastanawiając nad konstrukcją słowa crap, a także nad radością wypowiadania go
w sytuacjach trudnych lub nieprzyjemnych. Nagle do pokoju wparadowuje stary
dziad. Na oko mający sto lat. Skórzana lub podrobiona czapka z daszkiem i
guzikiem na samym czubku. Skórzana kurtka, ale nie w stylu rokendrolowca, a
raczej w stylu starego dziada, spodnie jak spodnie. Buty. Włazi w tych wielkich
buciorach i gapi się. Coś mówi, ale śmiech w mojej głowie zbyt głośny jest,
żebym mogła to odebrać. Podprogowo jednak wiem, że nie było to zwyczajowe dzień
dobry, a raczej coś w stylu skąd tu tyle rzeczy i kim jest ta dziewczyna. Czyli
że ja. A ja siedzę i patrzę na niego i zastanawiam się jaki to pełen nietaktu
człowiek, zupełnie bez wstydu, bez jakiegoś poczucia dla mnie empatii, że może
wstydzę się, lub krępuję i nie powiem, bo akurat miałam pewne plany . Inne niż
gapienie się na starego dziada. Otóż chciałam iść pod prysznic, ogarnąć się i
wyjść korzystając z ładnej pogody i czerwonych liści, ale nie. Zamykam drzwi
kiedy tylko widzę, że zaczęła się wycieczka po mieszkaniu, a stary dziad
wyraźnie potuptał do kuchni. Zamykam w nadziei że będzie to dla niego delikatny
znak, jakaś aluzja, przenośnia, czy cokolwiek. Nadzieja okazuje się być jednak
płonna. Nie mija pięć minut, a stary dziad włazi znowu. Znowu bez pukania i
łapie się za stół, przy którym zresztą siedzę i spożywam śniadanio-obiad,
ciągnie i mówi że wstawiamy tu tapczan. Przez chwilę obserwuję sytuację w
bezruchu i bezdźwięku myśląc o tym jak bardzo jest komiczna, po czym unoszę
swoje łagodne spojrzenie na jego rozmyte oczy i bez cienia uśmiechu pytam go
bardzo powoli, bo jest to najwyraźniej jakiś zwrot z kosmosu, przeterminowana
krowa porwana sto lat temu i teraz wyrzucona przez ufo i należy porozumiewać
się z nią powoli i spokojnie. Kim pan jest i dlaczego szarpie się pan z moim
stołem? Niewątpliwie niezaplanowana akcja wprowadza chaos w procesy myślowe
staruszka, co widzę po zmieszaniu i jakby nieogarnięciu podstawowych prawd i
faktów, choćby na przykład dzisiejszej daty, czy planety na jakiej się
znajdujemy. I tak patrzymy. On na mnie, ja na jego patrzenie się, po czym on
wychodzi porzucając stół w jego zwyczajowym miejscu. Ja zamykam drzwi, zakładam
szlafrok, bo tak wypada w tej sytuacji zachować się dziewczęciu i wracam do
kontemplacji gęsiej skórki, która pojawiła się dziś jeszcze we śnie i opuści
mnie dopiero po północy, przez co muszę tu szczerze wyznać nie ogoliłam dzisiaj
nóg w trosce o ciągłość struktury mojego naskórka, a jest wynikiem niczego
innego jak tylko radości w czystej postaci. Radości z radości. Czwarty. Kto by
pomyślał że to już rok. Czasami mam wrażenie że październik jest na pilota. Na
jakiś dziwny guzik, który wystarczy przydusić żeby powtórzył się znowu. Gwałtu
na kontemplacji dokonując znowu chwyta za klamkę stary dziad, mówiąc że już
wychodzi, po czym rozwala drzwi na oścież i idzie na zewnątrz trzaskając
wyjściowymi i zostawiając na czarno-białych kafelkach bez żadnego słowa mą
osieroconą babkę, zdziwioną, całkowicie zaskoczoną sytuacją, przez całą wizytę
drepczącą za dziadem i paplającą bez sensu, a teraz nagle urwaną w pół słowa,
tak samo zresztą jak i ten cały wuj. Oboje są bowiem głusi.
Podsumowanie
Spisu rzeczy nie
będzie. Wszystko jest dziełem przypadku. Nic nie jest powiązane będąc
powiązanym jedno z drugim. Jedna osoba, milion historii. Od pełni do pełni.
Obrót 360 stopni. Układ przypadkowy. Dobór słów przypadkowy. Autor przypadkowy.
Zero zamierzenia. Brak przemyślenia. Jeden tomik, jeden autor. Nie potrzeba
dziesięciu osób do stworzenia jednej książki. Nie potrzebuję grafika,
korektora, redaktora, ani projektu okładki. Nie potrzebuję nikogo. Oprócz samej
siebie. Wyszłam gdzieś i szłam daleko, tak daleko, że aż straciłam siebie z
własnych oczu, ale jestem już. Wróciłam na dachu czerwonego tramwaju. Wróciłam
żeby napisać, żeby przetłumaczyć, żeby powiedzieć, narysować i wyrzeźbić.
Jestem wynikiem wyniku. Zostaję.
Redakcja: Edina
Korekta: Edina.
Projekt okładki i stron
tytułowych: Edina.
Fotografia: Edina.
Wydawnictwo: Edina.
Przełożyła: Edina.
Copyright by Edina.
Wszystkie prawa
zastrzeżone!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz