Uśmiecham się siedząc na wysprzątanym wielkim kosztem połamanych gnatów i startego niczym parmezan naskórka balkonie słuchając Twoich wywodów, próśb i skarg. Opowiadasz zawzięcie czego byś chciała, a czego sobie nie życzysz i z jednej strony rozumiem, bo każdy ma przecież swoje nadzieje i niespełnioną listę niespełnionych marzeń. Sama mam taką ukrytą w tegorocznym kalendarzu, a z drugiej strony ten śmiech szyderczy, a może po prostu taki zwykły śmiech na infantylizm ludzki, którego istotę poznałam i tu ukłon w jej stronę dzięki swojej wychowawczyni, która tak różna była od kobiety z wiecznie umazanym białą kredą palcem wskazującym poprzedniej rusycystki. Infantylizm, a może nawet pewnego rodzaju głupotę, bo przecież jeśli się pisze bloga i publikuje w miejscu, gdzie dostęp do niego mają miliony to raczej nie sprzyja chowaniu się i sekretnemu powierzaniu myśli interfejsom i serwerom i kiedy tak mówisz mi że nie chcesz, a że ciągle jesteś nękana to zastanawiam się nad podwójnym dnem tego przekazu i wyciągam całą swoją wiedzę zamkniętą szczelnie w zatęchłym od zaduchu niewietrzonym pokoju próbując dotrzeć do jakichś może badań, jakichś teorii, przesłanek czy eksperymentów, które naświetliłyby mi ten problem, bo czyż nie jest problemem to Twoje zachowanie to przeczenie samej sobie i całemu światu, to bycie i niebycia chęć. Sama już nie wiem. I nie doszukuję się niczego. Nie zostaję skierowana do odnośnika, nie wpada mi nic i nie czuję się ani trochę lepiej, że gdzieś tam coś tam kiedyś ktoś i wciąż stoję skołowana w tym samym miejscu zastanawiając się po co w ogóle słucham tych bredni i po co na nie nie reaguję, a swoją drogą miałabyś pewnie pogląd na to moje pisanie łącznie i rozdzielnie i powiem szczerze że czasami mi Ciebie brakuje z tym przypominaniem mi zasad interpunkcji i stylistyki wypowiedzi i choć ostatnio nie myślałam o Tobie wcale nie widząc Cię nigdzie tam, gdzie sama chodzę, a chodzę centralnie pod Twoimi oknami, na których pokazanie musiałam pracować latami przekonując Cię że nie jestem wariatem prześladującym wieczorami młode kobiety, chociaż tak, nie będę ukrywać że był taki okres w moim życiu że chciałam być właśnie taka i chodzić tam pod te zamknięte drzwi codziennie i zostawiać Ci kwiaty, których zresztą nie cierpisz, a ja właśnie lubię, bo co innego można zostawić kobiecie kiedy nie umie się i nie chce pisać wierszy o głębokości spojrzenia, którego swoją drogą byłaś pozbawiona i idealności ust, na które wcale się tak namiętnie nie przyglądałam i przemijaniu, które jeszcze nie dotyczy mnie na tyle żeby się nad nim rozwodzić. Nie komentuję czując się trochę oszukana, bo sama czytałam i wiem że robili to też inni i o nic mi nie chodzi, mam takie wartości po prostu i taki styl bycia że pomimo całej mojej obłudy i grzechów których więcej pamiętam i to sporo i nie byłam już od kilku lat, bo wcale o nich nikomu nie chcę opowiadać, zwłaszcza że przeczytałam w książeczce, którą mam do nabożeństwa i nie wstydzę się tego pomimo całej tej dziwnej szufladki z orientacją i grzeszną duszą, o której nikt według mnie nie ma prawa decydować, a już na pewno ani nie Ty, ani nie oni, że jak się zmówi pewną modlitwę, o której tu nie wspomnę żeby nikogo nie urazić, bo jakieś uczucia religijne każdy gdzieś ma, choćby że ich nie ma i że się dostaje rozgrzeszenie zupełne i szczerze powiem że chyba właśnie wolę tak sama i w ciszy niż szeptem w konfesjonale żeby tylko nikt mnie nie usłyszał gdzie komu i jak i zastanawiając się co ten ksiądz sobie teraz myśli, bo wiem że myśli i wiem że absolutnie nie powinien choć słowo absolutnie lubię nader wszystko i pamiętam że Ty na przykład lubiłaś generalnie i nawet jakiś czas też je polubiłam może nawet za bardzo, pomimo tego mam taki pogląd że należy mówić kiedy coś się podoba, bo to może być ważne i przyjemne dla autora i może nawet trzeba mówić kiedy coś jest do kitu, bo mimo braku odczuwalnej przyjemności można komuś uratować kawał dupy kiedy ośmieszając się na oczach milionów widzów postanowi wystąpić w you can coś ze swoim przedstawieniem rosyjskiego baletu. I jestem trochę zła, bo nigdzie mi nie napisałaś nie czytać, nie dotykać, nie komentować, nie być. I ja właśnie byłam i nie czułam się winna, a teraz czuję się cokolwiek dziwnie i tak jakbym coś zbrukała, bo szanuję świętość słów i myśli i świętość w ogóle. Nie powinno być tak że człowiek wychodzi sobie na balkon z kawą może mało poranną, ale jednak i chciałby coś sobie odpocząć, konstruktywnie porobić, pomyśleć, popatrzeć w niebo i powyobrażać sobie jakie kształty przedstawiają chmury i zapamiętać, żeby pamiętać o nich wieczorem kiedy będzie się próbowało na darmo zasnąć, że może to pomoże, a może wcale nie, tak nie powinno być, żeby człowiekowi spadała z zaskoczenia na twarz mokra szmata niczym rycerska rękawica i nagle tylko ta ubita ziemia, co ja pojedynków nie znoszę, wycofuję się i nie zbliżam z dwóch powodów głównie że nie mam takiej siły w rękach żeby tarabanić przez godzinę wór argumentów i którymś wreszcie zranić do krwi spływającej szkarłatnym, powolnym strumieniem, co jeszcze pamiętam z biologii że to żyła nie tętnica, bo z tętnicy sikałaby czerwień jaśniejsza, a po drugie sama ból fizyczny i każdy inny znoszę źle powiedziane łagodnie, jak cała moja natura przepełniona siłą spokoju i siłą konstruktywnych rozmów o dupie maryni jak zresztą te wiersze, których mogłabym naprodukować niczym chińska fabryka sztucznych kanapek magnesów na lodówkę i nawet zrobić podstronę w swoim blogu, nazwać ją jedno wielkie gówno i tam to wszystko skumulować, a może że nawet że zapomniałam tego mądrego słowa ścieśnić, czyli zmniejszyć objętość pliku. Przechodzi mi kiedy pluję jadem i mam tę pewność znośną lub nie, że nikt pod moim balkonem nie oberwie przypadkowym odłamkiem mojej prywatnej śliny, której staram się podobnie jak całej reszty nie zostawiać gdzie popadnie, bo mamy XXI wiek i o nakaz płacenia alimentów wcale nie jest tak trudno jakby się mogło wydawać. Nawet, jeśli się jest osobą płci ja. Zadzwoń do mnie kiedy będziesz mi chciała powiedzieć po prostu że dziękujesz, bo to właśnie powinno się powiedzieć w Twojej sytuacji, a ja Ci wtedy odpowiem nie ma za co i tyle bez żadnych podtekstów, bez ciągnięcia mailowych rozmów w nieskończoność, na którą nie ma się żadnej ochoty, po prostu bez przyszłości budowanej z zapałek z odciętymi główkami siarki żebym przypadkiem w całym swoim po prostu delikatnie mówiąc podirytowaniu nie zechciała pieprznąć krzemień na krzemieniu i nie podpalić tego grajdoła aż do cna, aż zostaną same zgliszcza i kości, aż całe CSI, doktor Brenan i reszta chorych doktorów orzeknie moją bezsporną winę lecz czyn małej wagi, bo kości Twoich myśli nie mogą grać w tym serialu głównej roli ofiary.
jestem trochę zła, a może nawet bardziej niż wyprowadzona z
równowagi przez masowe media, informatyzację, globalizację i ogólną
deklasyfikację i ten nieznośny pogląd, że czyjeś sylikony są ważniejsze niż
ostrzeżenia naukowców i należy o tym napisać artykuł na trzy strony, który pod
koniec wcale nie dotyczy już sylikonu samego w sobie tylko na przykład domu, a
raczej hiper luksusowej rezydencji z dziewięcioma basenami, bo przecież każdy
członek rodziny musi mieć osobny i w pełni prywatny dół z chlorowaną wodą, dyszami
wodnymi, masażerem stóp i wbudowanym w gres, czy z czego tam się robi ten
chodniczek dookoła dołu służącym, ale koniecznie białym, żeby nie budzić
skojarzeń i nie wywołać żadnych zamieszek na tle rasowym z trzymającym tacę ze
srebrną karafką wypełnioną chłodnym napojem i kryształową z czystego kryształu
mini szklaneczką do wspomnianego napoju w jednym ręku i liść jakiejś
egzotycznej rośliny, która nie występuje nigdzie indziej jak tylko w
najdzikszym z najdzikszych zakątków Afryki, a używany jest wyłącznie do
wachlowania najbogatszych ludzi świata w drugiej dłoni, domu tego chodzącego
sylikonu w najmodniejszej z najmodniejszych dzielnic beverly hills albo w innym
super luksusowym kurorcie sylikonowych wytworów. nie nie lubię kiedy
przychodzisz do mnie na balkon i dziamgoczesz jak te małe nadpobudliwe,
rozpieszczone pieski z fantazyjną mini fryzurką i koniecznie wypełnioną
kryształkami obróżką. jestem zła i nie
bardzo potrafię tę złość skierować na sąsiadkę, która po raz miliardowy
przestawiła mój rower i po raz kolejny zrobiła pozbawioną kobiecego wdzięku i
delikatności karteczkę, na której wielkimi i zgrabnymi jak dzwonnik z Notre Dame
kulfonami wypisała swoje poglądy na temat nietykalności moich rzeczy, o której
rozmawiałyśmy jakiś czas temu tłukąc się niczym pierwotne jaskiniowe baby na
spojrzenia i gesty i wcale nie miałam ochoty sugerować jej uniesieniem jednej
brwi, że jestem podenerwowana, miałam ochotę natłuc ją i wrzucić do zsypu koniecznie głową w dół,
żeby dopłynęło jej do tej wiecznie rozhulanej kuleczki mózgowej wszystko co tam
w sobie ma łącznie z krwią i osoczem i powiem szczerze, że te dni, w których
jestem doprowadzona do takiego stanu, że ani dziesiąta kawa, ani paczki
niewypalonych papierosów ani osiem niewypalonych skrętów działka
niewstrzykniętej kokainy, ani prywatna mantra, ani zupełnie absolutnie nic nie
jest w stanie powstrzymać tych roztrzęsionych dłoni, którymi za żadnego dziada
nie potrafię wtedy nic przykleić, nic sklecić, nic zupełnie wykonać, a już na
pewno nie potrafię nimi nic uspokoić, te dni są całą esencją mojego świata, w
którym jak jądro Ziemi tliło się, potem żarzyło, a teraz płonie bezwstydnie i z
całą siłą ciska w świat gniew, którego nie umiem i co najlepsze nie chcę już
zatrzymać, bo wiem że mam rację kiedy otwieram te drzwi i wiem że to Ty tam
stoisz i nie pukasz, nie dzwonisz tylko z całej swojej siły i wściekłości
walisz w nie pięścią, a ja dobrze siebie znam i muszę całą swoją skupioną siłą
woli tłumaczyć sobie nie denerwuj się, otwórz powoli i błagam nie rozwal jej
głowy o futrynę własnych drzwi, nie zrób nic co pozwoli wsadzić Cię za kratki,
bo wpadając raz nigdy nie wyłazi się już z tego cholernego pokrytego smołą
miejsca w ludzkich wyobrażeniach i otwieram powoli i chociaż szczęka mi drga
kiedy przypominam sobie te Twoje oskarżenia w dniu, w którym jakieś gołębie
przyczepiły się do sznurka zwisającego z balkonu sąsiadów na właśnie mój
balkon, a Ty nazywając mnie mordercą ptaków jakkolwiek to brzmi wrzeszczałaś na
całą okolicę kiedy w ciszy i nieogarniętym nawet moim umysłem spokoju właziłam
na drabinkę na dziesiątym piętrze mimo całego lęku wysokości, żeby poodcinać te
głupie stworzenia i schodząc z nożem w dłoni zastanawiałam się czy by nie
odciąć jeszcze kogoś, a teraz muszę uśmiechnąć się do Ciebie i wysłuchać Twoich
słów i wytłumaczyć sobie, że te drzwi nie są moje i nie zależy mi na nich i
całe to bębnienie nie sprawia mi żadnych emocji, a potem powstrzymać się przed
działaniem, przed nawet komentarzem, zatrzasnąć je przed Twoim nosem i oszukać
siebie, żeby nie słyszeć tego kopnięcia. potem przez długi czas omijasz mnie w
windzie, boisz się, albo coś manifestujesz mimo że ja obojętnie jadę, wsiadam
nawet jeśli tam jesteś, a Ty zawsze wychodzisz i dobrze mi na tym pustym polu,
na którym po mojej stronie opadł już pył, a na Twojej połowie pyli się jakbyś
stała obok nieosłoniętego ścianami tartaku.
czasami dotykam znalezionych krzeseł i zabieram je ze sobą
do domu, potem siedzę nawet cały dzień patrząc na nie i zastanawiając się czy
mimo korników da się je uratować i mówię do niego jakbym była chirurgiem, który
zaraz przeszczepi mu wątrobę, że się postaram i że wszystko będzie dobrze,
chociaż wcale tego nie wiem tak jak ostatnio i szlifuję dokładnie, wiercę i
nacinam, staram się usunąć to, czego nie jestem w stanie już oczyścić i wtedy
zazwyczaj przychodzisz do mnie kiedy tracę już nadzieję i mówisz to co zawsze
mówisz kiedy tak jest, żebym to wywaliła, że po co mi, że szkoda czasu i nawet
nie złoszczę się i wcale mnie to nie deprymuje, bo moja rodzina taka właśnie
jest jak najgorsza wsza i choćby nas zmywali szamponami z siarką to właśnie
wtedy budujemy swoją zawziętość i kiedy wydaje się jakby cały świat chciał nas
wypchnąć, stłamsić, zgnieść, to właśnie wtedy wyłazimy jak prusaki z
najgorszych dziur, z odmętów, ze szczelin w najlepiej zabezpieczonej podłodze,
bo taka właśnie jestem, szorstka i nieugięta, nie spływa ze mnie woda, nie
jestem dobra do głaskania jak dywan z długim włosiem wydaję się miękka i
chciałoby się zanurzyć ręce i palce stóp i chciałoby się na tym dywanie położyć
i patrzeć w niebo, ale w środku w tym całym włosiu, w tym miękkim i delikatnym
pokrowcu kryje się moja krew wiecznie wzburzona, wiecznie rozwścieczona jak
fala tsunami jak amazoński deszcz jak szlam z dna jeziora wyłazi ze mnie
prawdziwa natura i mogę sobie powtarzać że jestem kim nie jestem ale swojej
mafii rodzinnej jestem świadoma i dumna i wiem że nie znalazła się jeszcze taka
siła, która zniszczyłaby nasze gniazdo.
Mogłabym napisać dzisiaj książkę o tym jak bardzo jest mi
źle, albo chociaż opowiadanie zaczynające się słowami był chłodny, deszczowy
dzień i to wcale nie taki jak w reklamie kremu Nivea, a wręcz zupełnie inaczej,
bardziej dramatycznie, przenikliwie przerażająco, jak w filmie Ptaki, którego
bałam się od pierwszego wejrzenia i choćbym pasała owce z baranami na hali w
Pensylwanii i choćbym była zajęta obieraniem buraków w wiadrze z ziemniakami i
choćbym stała na dachu, a nawet machała się na czubku iglicy Pałacu Kultury, to
zawsze i wszędzie rozpoznam pierwszą i każdą kolejną nutę tego paranoicznego
wstępu, tej skleconej z najstraszliwszych taktów melodyjki. Nawet jest mi
trochę przykro przede wszystkim dlatego, że ważny jest dla mnie ten mój nowy,
kontrowersyjny image uśmiechniętej, antyasertywnej dziewczyny i to odkilkudniowe a to wkurzenie, a to
smucenie, a to cokolwiek innego od uśmiechu trochę mi nie pasuje, choć z
drugiej strony znam swoje jazdy i te przed okresem i te po i te w trakcie, ale
to dzisiejsze zakneblowanie, ta niemożność odezwania się choćby do samej siebie
jest delikatnym przegięciem i czuję się trochę spętana tą ciszą we mnie, która
narasta jak algi w słoiku ze słodką wodą, albo jak pleśń na miesiąc temu
otwartym pasztecie zostawionym i zapomnianym w lodówce, co miałam dać
szczurkowi, a wyszło zupełnie inaczej. Nawet oglądając dziś młotki i wyrzynarki
w tesco przemknęło mi coś w stylu pieprznij się tym młotkiem i wytnij sobie
jakiś wulgarny napis na czole, albo też się potraktuj tym całym prądem jaki
znajdziesz w gniazdku, bo myślę właśnie, że jeśli kiedyś będę przeprowadzała
ten eksperyment socjologiczny znany w moim otoczeniu jako samobójstwo to
właśnie z użyciem jakiegoś super sprzętu jak wyrzynarka, wiertarka, szlifierka
albo wszystko to razem podłączone do przedłużacza bez ostrzegawczej lampki, bez
uziemienia i wrzucone do wanny pełnej wody i kilometrów mojej skóry kryjącej całą
resztę moich osobliwości. Chciałam poczytać dziś książkę, albo wyjść na spacer,
ale ta nieznośna cisza w mojej własnej głowie, którą byłam pewna, że kieruję,
co widocznie na dziś coś tam się obraziło i nie odzywa się do mnie w żadnym ze
znanych mi języków, ewentualnie używa gwizdka na psy wysyłając mi literki alfabetem Morse’a,
a ja ich po prostu nie słyszę i sprawia że mataczę plany, które na dziś miałam
i nagle aktywności związane z zasadzeniem drzewa, dokończeniem pledu,
namalowania kolejnego obrazka, wmontowania siedziska w krzesło i cała reszta
upada, nie odbywa się powodując galaretowatość na każdej płaszczyźnie życia, co
może ktoś akurat będzie przechodził do kościoła, albo nakarmić kota to weźmie
jakąś szmatę i to zetrze, wciągnie odkurzaczem albo chociaż kopnie pod ścianę,
bo nienawidzę tak leżeć bez celu na środku Ziemi.
Umieram, przysięgam, nie wiem co się dzieje, bo przecież nie
ja, przecież nic nie robię, nie składam podań o dodatkowy przydział tlenu,
niczego już nie chcę.
Wyglądałyście w tym sklepie pięknie jak słońce, takie
uśmiechnięte, trzymające się za ręce, zresztą za to właśnie lubię Arkadię mimo
kilku przykrych wspomnień, za stężenie dziewczyn mojej orientacji, a nawet nie
mojej tylko na przykład podobnej i zamiast uśmiechnąć się wam na spotkanie
manifestując swoje lewackie, choć nie aż tak skrajnie żeby rzucać w sejm
butelkami z farbą, bo prac społecznych mam ostatnio aż nadto, poglądy, byłam
coraz to bardziej zła z garścią pełną papierów z piętrzącymi się i wylewającymi
jak zupa z potrąconego łokciem talerza cyframi, choć czy z talerza można zjeść
jakąkolwiek zupę? Mielony tak, schabowy tak i z góry przepraszam tu weganki i
wegetarianki na spółkę, muszę się wam przyznać w tajemnicy, że jem mięso, choć
nie chcę tym nikogo obrazić, ale czy zupę? Nie zrozum mnie źle Boże, o ile w
Twoim przypadku to możliwe, ale czy nie dałoby rady zrobić tak, żeby stężenie
mojego pecha rozcieńczyć trochę wodą, niekoniecznie łzami, a jeszcze mniej
koniecznie że moimi? Tłumaczę człowiekowi czego chcę, bo ewidentnie i na złość
całemu światu właśnie dzisiaj wiem czego chcę dokładnie, a on się mnie pyta po
co mi to i proponuje zamiennik w nieco innej cenie, czyli mogę mieć od ręki coś
zupełnie innego niż chcę i w dodatku muszę dopłacić, ale ten pomysł podoba się
panu i próbuje mnie jeszcze jakiś czas przekonywać, że i ja zachwycam się jego
kreatywnością i w końcu uśmiechając się delikatnie bez bluzgów niczym dama
pytam go czy jest tu jakaś kobieta, bo różnica światopoglądowa nie pozwala mi
na swobodne wyrażenie moich myśli. Ostatecznie
wiem że to tylko pieniądze i czy przepieprzę je tu czy w innym miejscu, to
niewątpliwie je przepieprzę i nawet nie poczuję, bo taka właśnie jestem mało
czuła, choć raczej oszczędna, raczej rozsądna i nawet całkiem do rzeczy, a tona
papieru z cyframi, które mają przy kasie świadczyć o moim statusie
czegokolwiek, absolutnie nie powinna o mnie stanowić, ale stanowi i denerwuje
mnie tym stanowieniem, bo jak patrzę na babinkę co przyszła sobie kupić kurek,
bo jej się ukręcił i tak patrzy na mnie tymi wielkimi oczami jak odliczam te
tysiące dla pani kasjerki i myśli sobie pewnie że się nakradłam, że pracuję w
rządzie, a ja po prostu zrobiłam sobie ścisłą dietę na jakiś czas, jadłam trawę
z glonami i sama szyłam sobie ubrania ze znalezionych puszek po piwie i naprawdę
chciałam tylko raz móc sobie na coś pozwolić, na właśnie to, na siebie, na
życie, a babuleńka tak patrzy i się dziwi, a faktura z liczbami zdaje się nie
mieć końca. Moje dane powiewają na papierze niczym flaga narodowa w dzień
niepodległości, a ja sama staję się chodzącą metką, chodzącym sloganem
reklamowym, chodzącym gównem ale w papierku i to nie byle papierku pomiętym, wyciągniętym
z kosza z kawałkiem przyklejonej gumy, tylko właśnie w papierku firmowym,
gładkim, miękkim, wyciągniętym spod lady, schowanym dla tych najcenniejszych
klientów. Ostatecznie co po mnie zostanie jeśli nie jakieś latorośle, czy te
cyferki, czy te hiper wypaśne sprzęty rodem z filmów sf, czy kilka liter
wyrytych na nagrobku, co już nawet wiem co napisać i nawet już istnieje
szczegółowy wykaz osób zaproszonych na mój pogrzeb i lista tych, którym w tym
dniu nogi nie wolno postawić na moim cmentarzu, a jeśli któreś spróbuje, to
wstanę, obiecuję i wciągnę ze sobą do czeluści piekieł. Wezmę kiedyś swojego
syna czy córkę i powiem mu, patrz dziecko, to twoja matka tymi ręcami i tu mu w
to miejsce pomacham przed głową, tu kładła te podłogi, te kafle, tu malowała,
tu dokręcała, tu wszystko zrobiła sama i sama to wymyśliła i tak mi z tym
będzie dobrze z tą opowieścią, z tymi dokonaniami, z tym super wyczynem. Zastanawiam się nawet gdzie popełniam błąd tak
patrząc na te wasze złączone ręce przez chwilę, jakiego anioła tak zraniłam że
mam teraz to co mam, a nie na przykład więcej, mocniej i choć jest pewna lista
osób, które powinnam przeprosić to tak naprawdę moje imię też powinno znaleźć
się na kilku formularzach innych już zapomnianych, chociaż wcale nie ludzi. Nie
popełniam przecież błędów większych niż inni, nawet jeśli odezwie się tu równie
lewicowy jak ja ruch osób skrzywdzonych przez i tu moje imię i może nawet
nazwisko jeśli ktoś zna i stwierdzi że zrobiłam mu nie wiem co, że potem nie
mógł już dalej normalnie funkcjonować, ale to nie byłaby prawda, bo całe to
funkcjonowanie to ani moja, ani pana sprzedawcy wina, tylko każdy ma swoje
funkcjonowanie i każdy powinien się o nie troszczyć i za nie odpowiadać, a że
czasami ktoś inny zatroszczy się o nas to po prostu miło i tyle, a co jak co,
ale chronić to możemy się jedynie sami i nie lubię tych spojrzeń skrzywdzonych
jakbym chodziła po mieście z metalowym prętem i lała każdego kto na mnie
spojrzy, czasami wyjdzie, czasami nie i cała historia.
Paczka herbatników i chłopak z fryzurą na Elvisa nie
pomogli, a nawet można powiedzieć, że zaszkodzili jeszcze bardziej chociaż czy
można? Ależ tak. Można. Przypominam sobie wyraźnie, udało się to panu w
autobusie, przekazuję mu z tego miejsca list z pozdrowieniami, moc
serdeczności, gorące całusy i uściski z nie nad morza. Chciałabym dostać
proszek na spanie, zażyć go i obudzić się za tydzień.
Siedząc cały dzień i obserwując jak kolejni ludzie depczą
moją wczorajszą rozlaną krew roznosząc na podeszwach swoich butów bezcenne dna,
które być może mogłoby uratować kiedyś komuś życie, a być może niechcący, jak
zresztą wszystko w moim jestestwie, znaleźć się na miejscu bardzo poważnej
zbrodni, za co będzie mnie ścigała policja w tym i w każdym innym kraju,
myślałam o całej masie różnych zdarzeń i mimo uszkodzeń mojego wspomagającego
optycznie oprzyrządowania i całej reszty uszkodzeń powierzchni i pod powierzchni
mnie, widziałam wyraźnie całą paradę atrakcji jaka miała miejsce na decyzyjnej
drodze tego poranka, dnia, tego wydarzenia. Coraz więcej pytań, które najwyraźniej w moim
przypadku najtrudniej jest postawić przed własnym obliczem i rozstrzelać trafną
odpowiedzią skracając cierpienia chorych na niewypowiedzenie. Chętnie wyszłabym dziś na spacer. Z Tobą.
Chętnie wypiłabym ogromny kubek gorącej czekolady, żeby nie powiedzieć, że z
bitą śmietaną. Chętnie pozwoliłabym się dziś mocno uszczypnąć, albo może nawet
wytrzaskać po twarzy. Laleczki voo doo sypią mi się na głowę. Lawina klaunów,
kapeluszników i Trójca na czele z wielkim okiem. Parodia parodiująca parodię z
parodii. Czy skrupulatność bólu musi być taka dokładna? Raz na jakiś czas
wychodzę na taras, na którego barierce poustawiane mam plastikowe żołnierzyki.
Siadam na krześle za okrągłym, drewnopodobnym stole i wybijam kolejno
poukładane na nim kapsle, ale zanim wybiję pierwszy, ustalam czy trafienie i
strącenie za razem żołnierzyka oznacza tak, czy oznacza nie i kiedy sytuacja
staje się jasna, strzelam. Nie ważne czy
pięć czy piętnaście ważnych pytań mam tego dnia, mogę tak sobie strzelać do
zmierzchu, a nawet po nim, bo ostatecznie nawet jeśli nic nie trafię w
ciemności, nie stracę wiele, bo brak trafienia też oznacza jakąś odpowiedź, a
każda odpowiedź stanowi centrum. Ideologiczna podstawa wszech mojego świata.
Wielka sztuka decyzji. Milion poradników co zrobić, żeby umieć, żeby sobie
odpowiedzieć, żeby być, żeby mieć, a tu prosty plastikowy ludek, prosty kapsel
po coli, tyskim, czy jakikolwiek wprost z zakurzonego miejskim brudem chodnika.
Najbardziej niesamowite na świecie jest to, że siedząc w domu na fotelu można
mieć wpływ na tysiące istnień i starając się mieć wpływ na tysiące istnień
można mieć go na zupełnie nic. Bacznie obserwuję liczby pojawiające się na
mojej kartce i wciąż niezmiennie cieszy mnie jedynka, nawet jeśli nie potrafimy
się zrozumieć i nawet jeśli wszystko i nic i choćby na dach tego bloku wparował
z niezapowiedzianą wizytą samolot pasażerski na popołudniową, krwistą herbatkę
z kawałków kokpitów i skrzydeł i kawałków organicznych byłabym spokojna i nie
miałabym żalu i może nawet szukałabym w szufladzie ze skarpetkami gotowej masy
szpachlowej usiłując załatać sufit, czy zwisającą w dół ścianę z moim pierwszym
obrazkiem.
Najprawdopodobniej ktoś uznał, że jeden normalny dzień, to o
jeden dzień za dużo. Nie przepadam za tymi porankami zalewającymi mnie
słowotokiem własnych myśli. Ktoś mógłby stworzyć wreszcie komputer, który
mogłabym sobie podłączać jakimś super eurozłączem do mózgu i pisać i pisać bez
końca każdą swoją najmniejszą intonację. Po dwóch – trzech dniach z pewnością
musiałabym dokupić pamięć zewnętrzną, lub też rozpierdzieliłabym całe to
ustrojstwo, bo patrząc na siebie w lustrze z przykrością stwierdzam, że świat
absolutnie nie jest na mnie gotowy, a cały ten rozwój i postęp naprzeciw
tajemnicy chronionej przez koncerny farmaceutyczno –metalurgiczne przypomina mi
trochę walącego się w łeb wielką drewnianą pałą ludzkiego pierwotniaka, który
złażąc z górki wlazł na okrągły kamień i sturlał się na odrapany ryj do samych
podnóży wybuchającego właśnie wulkanu.
Miałam dziś wrażenie, że zaświeciło słońce, a chmury
rozstąpiły się przede mną i moimi sandałami jak morze przed sandałem Twojego
syna i już prawie czułam zapach bzu i kwitnącej śliwki mirabelki, rozmowy w
toku były klarowne niczym masło, mała czarna nie uwierała i znikąd nie wyłaziła
bezwstydna fałdka, a program kulinarny gotuj z Ewą, czy Ewa gotuje ze światem
podawał same pyszne przepisy wprost z opakowań gotowych ciast Oetkera.
Wszechwidzące oko skłoniło się ku mnie i odpowiednio załamało światło we
własnej soczewce, dzięki czemu byłam sobą, jako że sobą, a nie jako że
przyklejonym kawałkiem wyrzutej i wyplutej na chodniku gumy, przyklejającej się
akurat do podeszwy przypadkowego przechodnia. I kiedy tak rozkoszowałam się tym
wejrzeniem i całą tą oliwą z oliwek płynącą po moim styranym, suchym od gipsu
ciele, zorientowałam się że to nie oko, nie szczęście, czy Twój nadzwyczajnie
dobry dzień, a po prostu zwykłe kapnięcie Twojej śliny rozkwitnęło te wszystkie
gówniane kwiaty i podlało zagajniki świeżego trupa. Mogłabym oczywiście w
miejsce tego odkrycia zgasić świeczkę, odprawić czarną mszę z użyciem
długowłosego, czarnego dywanu, bo kota nie zabiję, a już na pewno nie morską
świnię, ale nie i jeszcze raz nie, a wręcz że inaczej, wręcz ucieszę się tą
śliną jak stuzłotowym banknotem znalezionym przypadkiem pod drzwiami mennicy
narodowej, ucieszę się i nie pójdę spać, jak radzą wszystkie poradniki.
Każdy dzień w piekle zaczyna się kubkiem kawy, więc
teoretycznie nie jest źle. Zieloność za oknem i gęste opary spalin na
półciepłym toście ze wczorajszych wspomnień. Coraz częściej dopada mnie
zwątpienie nad wszystkim. Mogłabym powiedzieć, że nie wiem czemu, ale przecież
dobrze wiem. Twój telefon wczoraj też odbił się echem w pustym pokoju mojej
duszy. Rozumiem całą ekonomikę Twojej pracy i kryzys, który zresztą trwa od
kiedy żyję i pewnie nie zakończy się przed moją śmiercią, ale niedelikatna
propozycja, jaką tak bezpardonowo wysunęłaś w moją stronę trochę mnie zraniła i
nadała chwili przedziwny posmak cyrografu z podrobionym diabłem z ciastoliny. Nie
wyrażając zainteresowania własną śmiercią i wysokością odszkodowania w
wysokości stu złotych za bezcenną dla mnie własną głowę, nawet jeśli urwaną i
rozrzuconą w okolicznych krzakach zakończyłam przedłużającą się przynajmniej o
pięć szóstych dyskusję, brodząc po kostki w liście zakupów na czele z chlebem.
Nie pomagają też Twoje lakoniczne wiadomości wysyłane w moje puste okienko
iście przerysowane z gg. Najbardziej lubię pytania pozorne, czyli te, które mi
zadajesz w celu zamydlenia oczu. Swoją drogą z taką ilością mydlin zbiłabyś
fortunę otwierając własną pralnię, czy budkę z mydłami na każdą okazję. Nie
pojmuję po co pytasz mnie o moje życie będąc zainteresowaną wyłącznie swoim
własnym.
Smutno mi kiedy na was patrzę i nawet myślę sobie, że nie
będę tu już przychodziła na obiad, chociaż lubię, ale te wasze twarze i postury
przypominające mi własnego ojca i te wasze oczy, które sprawiają że serce
wykręca mi się niczym wyżymana przez potężną babę ściera do podłogi i mam
ochotę płakać, a może nawet ryczeć i mimo że wiem, że może chlaliście całe
życie, a może laliście żony i dzieci ile wlezie w czasach kiedy żadne
niebieskie czy inne linie nie istniały, a może zabiliście kogoś, może któryś z
was okaleczył kogoś na całe życie, a i tak mam ochotę podejść i bez słowa
zaprowadzić was za rękę do własnego domu, nakarmić, napoić, pozwolić się
porządnie wyspać i chociaż na te dwadzieścia cztery godziny dać wam poczucie
bezpieczeństwa, a na koniec jeszcze zabrać wam te reklamówki z tesco, z
mediamarkt, czy innego saturna, które są waszym znakiem rozpoznawczym razem ze
spojrzeniem i nerwowymi ruchami rąk jakby ciągle gotowymi osłaniać was od ciosów.
Zamiast tego siedzę i dopijam lekko przesłodzoną kawę obserwując jak jeden z
was jeździ windą z parteru na piętro i z powrotem z krótkimi przerwami na
bezpłciowe stanie w miejscu i patrzenie na przechodzących z pustymi lub pełnymi
już brzuchami ludzi i widzę że te Twoje spojrzenia nie są tak do końca
bezmyślne. Są raczej oceniająco-lustrująco-zazdrosne zupełnie jakbyś pytał
każdego skąd ma tyle pieniędzy, za co utrzymuje ten wylewający się brzuch. Też
czasami ich tak pytam w myślach, zwłaszcza kiedy jest mi źle, albo kiedy
nawracam się na ekologizm i przeraża mnie opcja przeludnienia tej planety, więc
gwałtownie tracę na wadze chcąc zminimalizować swoje istnienie fizyczne, a
każde istnienie większe ode mnie traktuję jako pewną formę bezmyślnej patologii,
za którą powinno się wtrącać do sauny odchudzającej na kilka dni i to wcale nie
jest brak tolerancji i chęć jakiejś szerszej eksterminacji, a po prostu czysta
miłość do tej planety.
Myślę dziś o ludziach tych obecnych i tych mniej. O tym, że
masz jutro urodziny i że nie mam dla Ciebie prezentu, a nawet jeśli kupiłabym
dziś, nie zdążyłabym go dostarczyć na czas, co biorąc pod uwagę XXI wiek, w
jakim się znajdujemy, wydaje się być wyjątkowo smutne. Nie pamiętałaś o moich
imieninach, ale czy to tak ważne? No i nie odzywasz się od kilku miesięcy, choć
muszę przyznać, że jest mi to na rękę, bo Twój świat jest jak mój ładny sen
pełen kaszy manny i kotletów z piersi kurczaka z młodymi, słodkawymi od
przemrożenia ziemniaczkami bez kopru. Sezonowość naszej znajomości ma w sobie
trochę magii, choć zazwyczaj nie ma Cię kiedy trzeba i mnie zresztą też nie ma
i nawet zastanawiam się czasem jaki to wszystko ma sens, a nie doszukując się
go przenoszę swoje spojrzenia na faceta z podbitym okiem i kobietę z wyjątkowo
denerwującym, wysokim głosem, którzy masowo prześladują mnie swoim jestestwem
uszkadzając zakorzenioną we mnie głęboko świadomość o konieczności bycia
niewidoczną, mało rzucającą się w oczy, cichą, choć konkretną pływającą stułbią
czy chomikiem.
Uśmiecham się mijając stare miejsca mojej pracy nawet jeśli
kiedyś chciałam rozdeptać je butem z okuciem jak starego, nikomu już
niepotrzebnego, spleśniałego grzyba będącego już ni to pokarmem ni to ozdobą, a
jedynie paprochem w oku świata. Niesamowite jak działają na mnie sentymenty
skądinąd zresztą chore i jakby zupełnie nie na miejscu jak występ drag queen na
pogrzebie konserwatysty. Jedyne czego mi się dzisiaj chce, to zaszyć się na
tydzień z kubkiem czekolady wiecznie ciepłej, wiecznie płynnej i kremowej i z
albumem, który obiecałam sobie po raz miliardowy wreszcie skończyć, choć czy
jest to w ogóle możliwe okazuje się pytaniem pełnym burzliwych, dyskusyjnych
odpowiedzi i jakbym tak siedziała z tymi wykopaliskami z czasów, o których nikt
już nie pamięta z tymi wszystkimi kluczami do mieszkań, których już nie ma, z
tymi biletami z kin i autobusów z miast, w których byłam lub też nie i jakbym
tak tańczyła z tymi wspomnieniami krążącymi wokół niczym ziemskie satelity to
może poczułabym się lepiej i pewniej, może bezpieczniej, ale zamiast tego biorę
tyci doniczkę, którą zakupiłam dziś za dziewięćdziesiąt pięć groszy i zaczynam
malować na niej witraże swoimi śmiesznymi farbkami rodem z kiepskiego filmu o
jakimś peerelowskim przyzakładowym przedszkolu.
Wydaje mi się, że jestem dzieckiem szatana, serio. Czuję w
sobie niepohamowany gniew, a myśli płyną we mnie niczym smoła z uszkodzonego
szatańskiego kociołka pełnego grzechu pod postacią ludzkich rąk i nóg.
Ktokolwiek się dziś do mnie dotknie trafi bardzo głęboko w otchłań nicości i
pewnie jeszcze jutro czknie mu się kilka razy resztkami nienawiści, złości i
przemocy, którą serwuję dziś jako przekąskę z kryształowej tacy pełnej rys
dokładnie tak jak ja, bo i ja nie jestem fabrycznie nowa i ja nie byłam
przecierana mięciutką ściereczką z mięciutkiej mikrofibry fantastycznie
zbierającej kurz. Perfekcyjna Pani Domu
miałaby co robić, gdybym była starą bransoletą czy mosiężnym świecznikiem, ale
jestem czym jestem i żadne roztwory z cytryny, czy pasty do zębów nie pomogą w
moich odczuciach, w zmyciu tego plugawego brudu wrażeń, tak sądzę. Nie wiem czy
w ogóle pomoże cokolwiek, bo jeśli dorosły, myślący człowiek nie może sobie sam
pomóc, to nie da się zrobić chyba już nic. Myślę czasami jak bardzo mogłoby być
inaczej gdyby i popadam w coraz większą furię, w tak dużą, że chciałabym być
myszą, czy kanalizacyjnym szczurem i ukryć się głęboko w opuszczonym zaułku,
gdzie w spokoju mogłabym pielęgnować swój warzywny ogródek porośnięty bujnie
zielonością zazdrości i opętania, bo czy nie jestem już opętana, czy nie jestem
tak do szpiku zła? Mam nawet kilka gotowych odpowiedzi i wystarczyłoby
zwyczajnie zakreślić odpowiednią literkę, przy czym a i b są odpowiedziami
prostymi, jednosylabowymi, a c, jest bardzo skomplikowaną machiną zależności
pchniętą przez kogoś przypadkiem i rozpędzającą się ponad wszelkie znane nam
wartości świetlne. Niestety wybór nie jest prosty, a każda odpowiedź, jak
zresztą bywa w życiu, posiada podwójne dno z podwójnym dnem i jest bardzo
metaforyczna. Metafory nie są dobre w dniu takim jak ten, choć na ogół je lubię
i nawet przynoszą mi one wiele radości, dziś niestety są narzędziem w mych
rękach, używam ich do znieważania ludzi, do czystego dręczenia bez wyrzutów
sumienia. Dziś zalewa mnie rozpacz, a dobroć mojego serca, która autentycznie
jest na co istnieją liczni świadkowie, jak choćby na przykład ja sama, jest
jakby sparaliżowana, pozbawiona możliwości jakiegokolwiek ruchu. Szarlotka i
pięć serników w tym jedna sernikowa paciają powstała ze związku braku czasu z niecierpliwością
nie pomogły w odpowiadaniu sobie na pytania filozoficzne typu po co tu jestem,
czym jestem i jak to będzie, kiedy mnie nie będzie, a także dokąd to wszystko
zmierza i kto do kurwy rozczyta to pierdolenie jeśli ten kierowca zapierdala
tym złomem setki mil na godzinę. Boże, dlaczego zawsze chce mi się pisać w
autobusach, dlaczego mam wtedy tyle bezwartościowych myśli. Boję się
najbardziej na świecie, że któregoś dnia dotrwam do tego poziomu najwyższego
pasjonata, który spowoduje nie urojone, ale całkiem normalne reakcje na akcje,
czyli ktoś przykładowo spojrzy na mnie, ja to uznam za spojrzenie obrażające
mnie i bez tłumaczeń wpakuję mu w twarz wszystkie pięć palców z czerwonymi
paznokciami, których zresztą ten ktoś nie zdąży zanotować w swej pamięci
krótkotrwałej, ani żadnej, szukając pospiesznie tamponady na swoje połamane
kości nosowo-policzkowe. Przydałoby się trochę spokoju.
Przyszłość jest grobem przeszłości, czytam na wielkim
bilbordzie w samym sercu Centrum jadąc w zatłoczonym tramwaju linii numer 24 i
to właśnie w tym dniu, właśnie w dniu, w którym zaczynają się obchody tak
wielkiego święta i to nie w innym, ale właśnie w tym dostałam już dwa smsy
rozdrażniające, a także i tu ukłon w stronę losu, nagły skok ciśnienia, kiedy
szukając portfela kolorystycznie z własnej winy łudząco podobnego do torebki, w
celu wyszperania miejskiej karty potocznie zwanej biletem, aby okazać go do
kontroli, nie znalazłam, by po chwili pełnej konsternacji grozy jednak znaleźć.
A mogłam w spokoju obudzić się rano z uśmiechem i pełnym dobroci wyrazem twarzy
z cichą łagodnością i uprzejmością wpisaną w rejestr moich zwykłych,
istniejących od zawsze, choć czy na zawsze to nie wiem cech, miast tego
powłóczam nogami od rana, począwszy od powłóczania domowego, pełnego potrąceń
drobnych przedmiotów typu wazon, kubek, taca z łyżkami i ugniatakiem do
ziemniaków, które to przedmioty stały z przyczyn mi nieznanych na podłodze, po
której dobrze już przyznam że nawet nie powłóczyłam, a raczej brodziłam nie
unosząc nóg choćby na milimetr wykończona zarazą, która toczy mnie od wczoraj,
a objawia się katarem i tu swobodna dygresja, że na określenie tegoż powinno
istnieć więcej słów, a do opisu zaawansowania i upierdliwości mojego stanu
użyłabym tego najbardziej glutowatego, obmierźle zielonego słowa i bólem w
uszach świdrującym całą głowę wraz z dziąsłami, a nawet kanałami zębowymi.
Gdyby chociaż istniał jakiś super cel, gdybym powłóczała tak ze względu na
głodne dzieci w Afryce, czy choćny nasze chore dzieci w ośrodkach pomocy
społecznej, ale stwierdzam z przykrością, że spowodowane jest to jakąś
stukniętą babą z płocka, która na pewno jest brzydka i głupia i nawet nie chce
mi się jej bronić, uruchamiać całej tej machiny poczucia sprawiedliwości, o
nie. Po prostu nienawidzę jej dziś i najbardziej się cieszę z tego jej
mieszkania w Płocku, a nawet jestem skłonna dziś powiedzieć, że jeśli pojawi
się w warszawie, a ja się o tym dowiem, to chyba odgryzę jej obie nogi i mam
gdzieś czy są to groźby karalne, czy jestem nazistką, czy kim, mam to dzisiaj
gdzieś. Dobrze że jutro już drugi i że mam zamówione od losu piękną pogodę i
pakiet fantastycznych ludzi połączony ze splotem szczęśliwych wydarzeń, a
ewentualność, że to zamówienie wisi gdzieś w cyberprzestrzeni, bo ktoś tam
kiedyś gdzieś zapomniał je odwiesić, lub nawet zrobił to przez nieuwagę
absolutnie nie wchodzi w grę. Aby do jutra staje się moją mantrą na dziś, którą
będę powtarzała do upadłego, czyli do za pięć minut. A lista drażniących mnie
wiadomości wciąż rośnie i wydłuża się, żeby wreszcie zniknąć za widnokręgiem
wszelkich wyobrażeń. A listy z pogróżkami piszą się w mojej głowie tomami,
niczym powieści rosyjskich autorów.
Było już źle, ale nie pamiętam kiedy było tak jak teraz.
Jestem wykończona fizycznie i emocjonalnie. Jestem tak bardzo wykończona że
mogłabym złożyć się na trzy idąc chodnikiem jak stare, chińskie krzesełko made
in Taiwan. Mam wrażenie że jak tylko wejdę do mieszkania, położę się na
podłodze w kurtce i butach i pozwolę się tak przesuwać, deptać i będę już tylko
nikła aż wreszcie mnie nie będzie i będę już na zawsze szczęśliwa bez płaczu i
wyrzutów, bez zastanawiania się. Jezu, chciałabym powiedzieć, bo na więcej
brakuje mi opału, a wygląda na to, że zima będzie długa i mroźna. Jezu, bo
tylko tyle, jeśli w ogóle, zdąża się powiedzieć tuż przed, kiedy widzi się już
widmo apogeum, które niechybnie zmierza, aby mnie rozdupcyć. Mam ochotę
przestać nagle wszystko. Przestać mówić i chodzić. Przestać śpiewać pod
prysznicem zawsze polskie przeboje z radiem wawa, czy każde inne z każdym
innym. Mam ochotę wreszcie przestać stawiać przecinki i kropki, a może nawet
perfidnie pisać z błędami. Fala przemocy toczy się przez niewidoczne miasto.
Stado spłoszonych trzaskiem pękającej pod wielką, niezgrabną stopą gałązki
bizonów tratuje pole bezbronnych ziemniaków, jasnych i sypkich idealnych wprost
na ruskie pierogi, albo przynajmniej do mielonego. Zjadłabym wielkiego, tłustego
kotleciora bez wyrzutów. Czy to objaw jakiejś groźnej choroby że widzę w prawie
każdym twarz swojej pierwszej miłości? I jeszcze ci ludzie w autobusach jacyś
tacy dziwni. Te ich dialogi. To wszystko. Wyrazy twarzy. Gesty. Monologi.
Wewnętrzne bitwy widoczne jedynie po raz po raz marszczących się brwiach
- zawiesił mi się telefon
-to niemożliwe w świecie wirtualnym
Proszę pana, proszę powiedzieć tej pani, że w tej cukierni
na rogu jest wyprzedaż, bo likwidują
Waneska uspokój się. Brendonek idź, przyprowadź waneskę
A dookoła wciąż dziwniejsze dzwonki telefonów. Lato z radiem
rozbrzmiewa z głośników. Rozszczebiotane kolibry. Obłe robaki. Kolory z obrazów
Moneta. W przejściu podziemnym obok stadionu mignęła długo-czarno-włosa kobieta
z papierosem wetkniętym w przydługą papierośnicę…
wpadła do mieszkania jak szalone tornado i powiedziała, że Irena nie żyje.
Kibice od rana włóczyli się po mieście w swoich szalikach, farbkach i śmiesznych czapkach. Samochody jeździły z flagami uczepionymi antenek. Na najwyższych szczeblach władzy toczyły się żarliwe dyskusje, aż wreszcie podjęto decyzję, że mecz zostanie rozegrany pod zakrytym dachem.
Nikt nie chciał jechać do Niemiec. Starałam się o to od rana. W przypływie desperacji nawiązywałam kulawe językowo dialogi z ukraińskimi przewoźnikami i nadal mimo rozpaczliwych prób siedziałam utknięta w punkcie wyjścia. Tuż przed szesnastą nieznana mi wcześniej kobieta wsiadła na ciągnik produkcji polskiej i zburzyła mury przeciwności losu.
Świeciło słońce. Drzewa wyciągały gałązki chcąc pozbyć się oblepiającego je lodu. Pies na zmianę spał albo szalał ze swoją zabawką. Otworzyłam nową kawę. Ktoś bezinteresownie otworzył mi drzwi do biura. Kobieta od mebli nie przestawała mi dziękować. Dziewczyny umawiały się na rumbę, siłownię i koncert. Drżały mi ręce od nadmiaru kawy, niedomiaru tytoniu i nieznośnej potrzeby działania, które tego dnia było już niemożliwe. Myślałam o piwnicy, o dodatkowej powierzchni, o kolejnych błagalnych mailach i spotkaniach. Zielone światła rozbłysły porażając całkowicie moje człowieczeństwo.
Wchodząc po schodach do mieszkania na drugim piętrze, zatrzymałam się na ostatnim stopniu i spojrzałam na szare drzwi z delikatnie odpryskującą, olejną farbą i okrągłą klamką. Zobaczyłam jej twarz, jej uśmiech, jej dłonie, które kilka tygodni temu odmierzały mi drobne za wodę, którą jej kupiłam i przyniosłam, kiedy pękła rura i wszystko nam odłączyli, Od rana leżała bez ruchu przy fotelu na swoim dywanie.
Irena nie żyje, pomyślałam.
wpadła do mieszkania jak szalone tornado i powiedziała, że Irena nie żyje.
Kibice od rana włóczyli się po mieście w swoich szalikach, farbkach i śmiesznych czapkach. Samochody jeździły z flagami uczepionymi antenek. Na najwyższych szczeblach władzy toczyły się żarliwe dyskusje, aż wreszcie podjęto decyzję, że mecz zostanie rozegrany pod zakrytym dachem.
Nikt nie chciał jechać do Niemiec. Starałam się o to od rana. W przypływie desperacji nawiązywałam kulawe językowo dialogi z ukraińskimi przewoźnikami i nadal mimo rozpaczliwych prób siedziałam utknięta w punkcie wyjścia. Tuż przed szesnastą nieznana mi wcześniej kobieta wsiadła na ciągnik produkcji polskiej i zburzyła mury przeciwności losu.
Świeciło słońce. Drzewa wyciągały gałązki chcąc pozbyć się oblepiającego je lodu. Pies na zmianę spał albo szalał ze swoją zabawką. Otworzyłam nową kawę. Ktoś bezinteresownie otworzył mi drzwi do biura. Kobieta od mebli nie przestawała mi dziękować. Dziewczyny umawiały się na rumbę, siłownię i koncert. Drżały mi ręce od nadmiaru kawy, niedomiaru tytoniu i nieznośnej potrzeby działania, które tego dnia było już niemożliwe. Myślałam o piwnicy, o dodatkowej powierzchni, o kolejnych błagalnych mailach i spotkaniach. Zielone światła rozbłysły porażając całkowicie moje człowieczeństwo.
Wchodząc po schodach do mieszkania na drugim piętrze, zatrzymałam się na ostatnim stopniu i spojrzałam na szare drzwi z delikatnie odpryskującą, olejną farbą i okrągłą klamką. Zobaczyłam jej twarz, jej uśmiech, jej dłonie, które kilka tygodni temu odmierzały mi drobne za wodę, którą jej kupiłam i przyniosłam, kiedy pękła rura i wszystko nam odłączyli, Od rana leżała bez ruchu przy fotelu na swoim dywanie.
Irena nie żyje, pomyślałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz