Tatarski i reszta

Oczy Tatarskiego były puste, jakby martwe. Patrzył przed siebie, wprost w okno, za którym bardzo intensywnie toczyło się przedpołudniowe, wielkomiejskie życie, ale mimo zaskakujących urozmaiceń, szturchnięć, kłótni, samochodowej stłuczki i bójki bardzo eleganckich krawaciarzy, jego oczy nie poruszały się raz po raz apatycznie nawilżając swoją powierzchnię z pomocą równie jakby martwych powiek.

Niesamowite jak bardzo jesteśmy zależni w każdej chwili naszego życia, nawet wtedy, gdy mając trzydzieści lat posiadamy miłą dla oka sumę pieniędzy na koncie w banku niezagrożonym upadkiem, idealne metrażowo i lokalizacyjnie mieszkanie po babci, którego nie trzeba spłacać co miesiąc i samochód ciasny, lecz własny, słowem to, co potrzebne do poczucia niezachwianej niezależności. Michal Tatarski miał to wszystko, a nawet więcej. Miał żonę, syna i matkę, która potrafiła świetnie gotować, kochała swoją synową, szalała za wnukiem i mieszkała w tym samym bloku piętro niżej. Miał wolne weekendy, ośmiogodzinny czas pracy i większą niż głodowa pensję.

Był czwartek, godzina szósta rano. Tatarski poczuł pod swoją poduszką wibracje wyrywające go z bardzo udanej imprezy i flirtu z uroczą blondynką, po czym szeroko otworzył oczy na głośny dźwięk "Good Morning" wyśpiewany z fantastycznym akcentem przez Miss Li. Uważał ten dźwięk budzika ze niezbyt męski, ale czy mężczyzna musi czuć się naprawdę męski od samej szóstej? Poza tym intensywność dźwięków była dopasowana idealnie do celu, czyli budziła go, nie budząc przy tym wszystkich wokół. Inaczej niż radzieckiej produkcji budzik sąsiada, który godzinę wcześniej budził jego żonę, dzieci, przygłuchą od lat matkę i na koniec samego sąsiada, który zresztą wstawał z głośnym "kurwa" krzykniętym wprost w kratkę wywietrznika informującym ludzi na wszystkich czterech piętrach, że nadszedł jego czas pobudki.

Reszta
"Mroczny pasażer"
Musimy się przestać pokątnie spotykać - powiedziałam jakbyśmy ukrywały nasz romans latami. Podniosła oczy poważne jak rzadko kiedy, powoli odstawiła swój ukochany, ogromny kubek z kawą, wstała strzepując z siebie okruchy po ciastkach owsianych, całkowicie organicznych, bez konserwantów, 3.65 za paczkę, roztoczyła po całym pokoju woń truskawek i białej czekolady, która wzmagała się z każdym jej najdrobniejszym ruchem, najpiękniej na świecie odgarnęła z twarzy rude włosy, uśmiechnęła się delikatnie i cicho, acz stanowczo, powiedziała - nie - wychodząc z pokoju i zostawiając mnie z własnymi rozhisteryzowanymi emocjami, nieustabilizowanym pulsem, wysokim, zbyt wysokim ciśnieniem i płytkim oddechem. Cała Dorota.
Sheridan miał gorszy dzień. Ja też. Wałęsał się po domu naburmuszony jak czarna chmura, z której w każdej chwili mógł sypnąć śnieg, grad wielkości strusich jaj, deszcz w ostateczności, ale nie przyjemny kapuśniaczek, raczej zacinający w oczy, ulewny, rujnujący w jednej chwili cały image, dopracowywany godzinami deszczysko. Milczał, więc i ja milczałam. Mijaliśmy się ostrożnie w kuchni, w której on robił kawę, ja próbowałam wlać mleko do miski z płatkami i staraliśmy się z całej mocy nie otrzeć o siebie choćby łokciami, oboje gotowi do wybuchu z najgłupszego powodu. Nie mogłam spać. Worki pod oczami przysłaniały rzeczywistość. Słońce zamiast cieszyć nieprzyjemnie raziło w oczy. Miałam ochotę ukryć się pod stołem, zakryć kocem i zjeść śniadanie w prywatnej, ciemnej dziupli, we własnym bunkrze, w mrocznym baraku pozbawionym złudzeń, że świat jest pięknym miejscem. Zejść po schodach do piwnicy. Nie zapalać światła. Usiąść na tym zdezelowanym, starym, kuchennym stole z szufladką i przesiedzieć tam życie, albo chociaż ten czas, w którym tak strasznie wszystko wydawało się okrutne i niesprawiedliwe, a ponadto trudne. Co było Sheridanowi nie wiem. Nie chciało nam się udawać zainteresowania złym humorem tego drugiego. Wyminęliśmy się w przedpokoju i pozamykaliśmy we własnych kryjówkach, choć czułam że i on miał ochotę delikatnie o mnie zahaczyć powodując ten wybuch wzajemnej złości na egzystencję, która mogłaby choć trochę upuścić nasze emocje. Tak bardzo mieliśmy wszystko w dupie. W dodatku czekały mnie dziś niezliczone przeprawy w urzędach, do których nie miałam ani siły, ani energii, ani ni krzty cierpliwości...

Nie mogłam opanować rąk. Siedziałam na tej ławce już z godzinę obserwując jak żyją wokół mnie ludzie. Jak przejawiają te swoje życiowe aktywności. Wracają do domów po pracy. Robią kanapki. Ścielą łóżka. I nie mogłam, a im bardziej nie mogłam, tym patologiczniej ogarniało mnie wkurwienie na całą sytuację i nie wcale o te ręce chodzi, a raczej o całokształt, o każdą chujową sekundę tej pieprzonej egzystencji. Za godzinę zamykają Lewiatana, pomyślałam patrząc na zegarek, ale dupa z tego. I tak nie miałam złamanej złotówki na kolejną paczkę papierosów, a wyłudzenie czegokolwiek, jakiego choćby kolwiek macha graniczyło z cudem na tym chorym osiedlu starców i niedoszłych bokserów. Pieprzony świat pieprzonych ludzi. Rozejrzałam się wokół zapalając kolejnego szluga. Nie wiem co chciałam dostrzec w tej mgle, ale slowo daję że spojrzenie miałam badawcze niczym okular w mikroskopie, niczym alfa i omega, niczym luneta ciekawsko spoglądająca w niebo. Liście opadały wszędzie i na wszystko zapełniając napchany już do wytrzeszczu świat dodatkowym, szeleszczącym śmieciem i choć był to obrazek dośc przyjemny, a może nawet ładny, nie w smak było mi myśleć o kolorach, kasztanach, tajemniczo rozmazanych mgłą światłach latarni, ni podobnych pejzażach. Chciałam tylko spalić wszystkie fajki świata zapijając ich ostry smak kwaśnym, najtańszym winem, a zamiast liści widziałam wyraźnie bardziej to co jest pod nimi i widok ten dodatkowo przyciągał mnie do plugawego świata pełnego kłamliwych niespodzianek, ukrytych przejść, labiryntów z azbestu oklejonych z zewnątrz kolorowym papierem. Nie obudziłam się dziś zła. Byłam raczej spokojna. Trudno mówić o optymiźmie dźwigając skondensowaną w jeden dzień mieszankę miesięcznej dawki hormonów. Zresztą nie wiem, ale wydaje mi się że w tej sytuacji optymizm jest wynikiem albo niezłego przećpania, albo domeną zupełnych kretynów, ewentualnie dzieci, którym nie pokazano jeszcze nad jak głęboką przepaścią balansują. Chwilę jeszcze snuję swą czarną ideologię wsłuchując się w zupełne nic okraszone raz gęściej, a raz rzadziej odglosami zderzających się z planetą liści, niczym lecących z wielkiej chochli skwarek na talerz z ruskim pierogiem, po czym przysuwam papierosa do ust wdychając jak najwięcej ulatującego z niego dymu przez calą tą jego długą drogę, aby wreszcie połączyć się z tym dymem bez reszty. Z dymem zachłannie wydartym atmosferze, odrobiną smogu załatwiającego się własnie prawie minionym dniem miasta, zapachem psa

kobiety przez swoją pożądliwość i nieokiełznany temperament są z góry skazane na trwającą całe życie walkę z tkwiącym w ich psychice - że użyję serialowego porównania - "mrocznym pasażerem"
była niczym czarna wołga, ale z krwi i kości


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz